Jest to cezura, oddzielająca pewien okres w najnowszych dziejach Polski, a więc także w historii polskiego Kościoła. Warto spróbować go podsumować.
Symbol podziału
Pierwszy wniosek jest zdecydowanie pesymistyczny. Minione osiem lat pokazało wyraźnie, że Polacy bardziej są zainteresowani walką z samymi sobą niż promowaniem postawy solidarności w obliczu narodowej tragedii. Cisza nad trumną trwała zaledwie kilka tygodni. Od tej pory ze strony dwóch zwalczających się obozów politycznych obserwujemy korowód coraz cięższych zarzutów: że nie dopilnowano, że zlekceważono, wreszcie – że zdradzono. Szczegółowe powody do tych oskarżeń pojawiały się w trakcie ujawniania kolejnych etapów śledztwa, ale oskarżycielski klimat znacznie wyprzedzał zarówno ujawnione fakty, jak i kolejne przypuszczenia. Można powiedzieć, że cała ta „dowodowa materia” wzajemnego wytykania win była jedynie potwierdzeniem wcześniejszych, gołosłownych obwinień: a nie mówiliśmy?
Każdy narastający społeczny konflikt karmi się symbolami i tutaj także szybko pojawił się symbol podziału. Niestety – stał się nim krzyż, ustawiony przed Pałacem Prezydenckim. Jego „obrońcy” jawnie odwoływali się do analogii z czasów zaborów i okupacji, zapominając, że wtedy symbol krzyża rzeczywiście jednoczył naród w oporze przeciw zniewoleniu, natomiast krzyż jako symbol wojny Polaków z Polakami takiej pozytywnej roli odegrać nie może.
Kościół, ustami swoich hierarchów (w tym metropolity warszawskiego kard. Kazimierza Nycza), odżegnywał się od stawania po którejkolwiek ze stron tego sporu. Jednak trudno było zachować obiektywizm w sytuacji, gdy prawica usiłowała Kościół na swoją stronę przeciągnąć, lewica zaś tworzyła wizję, w której polscy katolicy zostali gremialnie upchnięci w niszy zwolenników PiS. Gdy atmosfera wokół krzyża stała się na tyle gorąca, że zachodziła realna obawa profanacji tego chrześcijańskiego symbolu, kard. Nycz zarządził przeniesienie go do pobliskiego kościoła. Rozbudzonych złych emocji jednak to nie zażegnało. Księżom przenoszącym krzyż jego „obrońcy” rzucali w twarze „judaszowe srebrniki”.
Z drugiej strony to właśnie podczas manifestacji i zbiegowisk przed Pałacem Prezydenckim narodził się nowy, drapieżny model polskiego antychrystianizmu. Dziś jego przejawem były chociażby wydarzenia 21 marca, kiedy to w dniu „czarnego marszu” młodzi ludzie krzyczeli przed drzwiami rezydencji arcybiskupa: „Hej klecho, wyjdź po dobroci!”.
W duchu solidarności
Falsyfikowanie rzeczywistości Kościoła nie dotyczy jedynie poziomu episkopatu. Wbrew politycznym wizjom, tworzonym przez niektóre media na użytek polityków, katolicy – stanowiący zdecydowaną większość polskiego społeczeństwa – reprezentują dziś pełne spektrum opinii dotyczących „sprawy Smoleńska”. Opinie te dotyczą zarówno ocen przyczyny katastrofy, jak i wniosków, jakie wyciągnąć należy z tej tragedii. Podobnie jak wszyscy Polacy, katolicy dzielą się na tych przekonanych, że 10 kwietnia doszło do zamachu i tych, którzy przekonani są, iż żadnego zamachu nie było. Najwięcej jednak jest takich, którzy niczego w tej kwestii nie są do końca pewni, nie wykluczając zarówno zamachu, jak i zwykłej katastrofy. Jest to postawa zdrowego rozsądku, gdyż nadal nie mamy pełnej wiedzy na temat tamtego wydarzenia.
Jednak ostatnie posunięcia władz (powołanie przez prokuraturę grona światowej klasy specjalistów od wyjaśniania katastrof lotniczych) dają nadzieję na dotarcie do prawdy, chociażby miało to oznaczać kolejne miesiące lub nawet lata oczekiwania. A kiedy wreszcie to nastąpi, każda w pełni udowodniona prawda – nawet jeżeli będzie to prawda o zamachu – w dużym stopniu powinna zatrzeć stare podziały. Ludzi impregnowanych na zmianę poglądów zapewne przekonać się nie da, ale ci najliczniejsi, którzy obecnie wątpią, z pewnością przechylą się na którąś ze stron. Która ze stron to będzie? Tego nie wiemy. Możemy jednak założyć, że pełna i jasna wiedza o tym, co 10 kwietnia 2010 r. zaszło na smoleńskim lotnisku, radykalnie zmieni polską scenę polityczną.
W tych zmianach Kościół może odegrać znaczącą rolę, objaśniając rzeczywistość w duchu narodowej solidarności, a nie konfliktu, w duchu jednoczenia, nie zaś wzajemnej konfrontacji.
Pomnik
10 kwietnia odsłonięty zostanie pomnik pamięci ofiar katastrofy. Stanął on w centrum Warszawy, na placu Piłsudskiego, czyli w miejscu szczególnym. Tu, w ruinach kolumnady zniszczonego przez Niemców Pałacu Saskiego, mieści się Grób Nieznanego Żołnierza. Również tutaj, w czerwcu 1979 r., padło z ust Jana Pawła II pamiętne wezwanie do Ducha Świętego o „odnowę oblicza tej ziemi”. Tam gdzie ongiś stał papieski ołtarz, wznosi się obecnie pomnik w kształcie krzyża. Można powiedzieć, że cały obszar placu jest dla nas miejscem symbolicznym, szczególnym nie tylko dla warszawiaków, ale i dla całego narodu.
Problem w tym, że odsłaniany właśnie pomnik, znajduje miejsce tylko w niektórych polskich sercach. A powinien we wszystkich. I nie chodzi tu o tych, którzy „smoleńskiemu” pomnikowi, jako takiemu, byli i są zdecydowanie przeciwni. Raczej o ludzi, których wątpliwości budzi lokalizacja tego obiektu pamięci. 96 osób, reprezentantów i reprezentantek wysokich urzędów, niezależnie od tego, czy zginęli w wypadku, czy też na skutek świadomego działania, straciło życie w służbie państwu polskiemu. Wśród nich prezydent Lech Kaczyński. Z tego też powodu wszystkie ofiary tamtej katastrofy zasłużyły na pomnik niezwyczajny, pomnik wyjątkowy wśród polskich pomników.
Jednak „pomnik smoleński”, przez swoje umiejscowienie, zrównuje rangą pamięć o Lechu Kaczyńskim (jego pomnik ma również stanąć w okolicach placu Piłsudskiego) z pamięcią o Janie Pawle II. Tymczasem, z całym szacunkiem dla śp. prezydenta, papież zrobił dla Polski (nie mówiąc już o Kościele na całym świecie) znacznie więcej od niego. To samo można powiedzieć o Józefie Piłsudskim, którego pomnik, na placu jego imienia, stoi wstydliwie schowany z boku. Nie o samo prawo do upamiętnienia rzecz tu więc idzie, ale o proporcje. A w obszarze symbolicznym proporcje są niezmiernie ważne, decydują bowiem o kształcie naszej zbiorowej tożsamości. Nasza historia, ta prawdziwa, jest naszą wspólną własnością. Nie wolno pisać jej na nowo, ustanawiając, w trybie urzędowym, nową hierarchię narodowej pamięci.
Pomnik ofiar katastrofy jednych zatem ucieszy, innych będzie bolał, a przynajmniej uwierał. Jego obecność w tym, a nie innym miejscu, stała się już jednak faktem. Trzeba się z nim pogodzić, myśląc o tym, co dalej można zrobić na rzecz zabliźniania naszych narodowych zranień.