Nie, to nie efekt ujawnienia kilka dni temu, że urzędnicy MON w ciągu półtora roku rządów Antoniego Macierewicza wydali bagatela 15 mln złotych, a autorem tego postulatu nie jest Grzegorz Schetyna. Opisywane wyżej wydarzenie miało miejsce w lipcu 2014 r., gdy w odpowiedzi na aferę taśmową (której jednym z elementów było płacenie służbowymi kartami za luksusowe kolacje) Jarosław Kaczyński zapowiedział, że jeśli PiS wygra wybory, karty kredytowe w rządzie zostaną zlikwidowane. Ale tak się nie stało, a PiS wpadł we własne sidła i zewsząd spotyka go krytyka. Słusznie, bo można przebaczyć politykom popełniane błędy, ale hipokryzja i cynizm to grzechy, które w polityce wybaczyć jest bardzo trudno.
Zresztą PiS w ostatnich dniach musiał się tłumaczyć w sprawach finansowych bardzo gęsto. Najpierw politycy opozycji ujawnili, że ministrowie wydali w 2017 r. aż 200 mln złotych na nagrody dla podległych sobie urzędników. Potem okazało się, że sowite nagrody wypłacała ministrom również była premier Beata Szydło. Na koniec okazało się, że o nagrodzie w wysokości 65 tys. złotych dla Beaty Szydło zdecydowała… sama Beata Szydło.
Choć tabloidy z lubością rozpisywały się o wysokości nagród dla najważniejszych osób w państwie, muszę przyznać, że mnie one nie oburzały. Nie dlatego, że chodzi o małe sumy, ale dlatego, że jeśli chcemy żyć w dobrze zarządzanym państwie, powinniśmy dobrze płacić urzędnikom i tym wszystkim, którzy wybierają służbę publiczną. Jeśli pracujący dla państwa nauczyciele, lekarze czy specjaliści będą zarabiać znacznie mniej niż ci, którzy pracują w sektorze prywatnym, to do pracy dla państwa zgłaszać się będą najgorsi, którzy nie potrafili sobie znaleźć lepiej płatnej pracy. Powiedzmy wprost: jeśli w sektorze publicznym będą dziadowskie pensje (w porównaniu z kompetencjami potrzebnymi do ich wykonywania), to będziemy też mieli dziadowskie państwo.
I tutaj też widzimy, że PiS wpada we własne sidła. Kaczyński przekonywał, że państwo zacznie działać świetnie, jeśli wymieni się urzędników z nadania PO na bardziej etycznych ludzi z nadania PiS. Ale ostatnie przypadki pokazują, że ci rzekomo bardziej moralni ludzie są równie łasi na premie i nagrody jak ich poprzednicy. I tu cała koncepcja rewolucji moralnej upada.
Skuteczne państwa w tych czasach buduje nie ten, który swoimi ludźmi obsadzi wszelakie możliwe stanowiska, licząc, że dzięki temu wszystko będzie działać, ale ten, który stworzy sprawne instytucje, w których pracują dobrze opłacani profesjonaliści. Niestety, mimo dwóch lat „dobrej zmiany” polskie państwo wcale nie przestało być dziadowskie. Widząc, jak po sygnałach od USA i Izraela Sejm uchwalił ustawę, która wywołała potężny międzynarodowy kryzys, można dojść do wniosku, że – by zacytować ministra spraw wewnętrznych z czasów PO Bartłomieja Sienkiewicza – polskie państwo istnieje tylko teoretycznie. A szkoda.