Oto Yayoi Kusama z czerwonymi włosami. Niewielkiego wzrostu starsza pani, której życie jest dowodem na to, że pomimo choroby wykluczającej zazwyczaj ze społeczeństwa można się nie poddawać, a nawet zarabiać miliony. Chora psychicznie Kusama doskonale sobie radzi: i z życiem codziennym, i z tym, jak te miliony zarabiać. Daleka jestem jednak od podejrzewania jej o cynizm i nabieranie bogaczy snobujących się sztuką awangardową. Rynek sztuki współczesnej jest nieprzewidywalny, a Yayoi Kusama potrafi ze swoich pięciu minut świadomie korzystać. Z jednej strony mamy wesołą staruszkę, która tworzy afirmatywne dzieła, dzieląc się swoimi barwnymi obsesjami ze światem popkultury. Z drugiej strony to samotna kobieta, która dzięki sztuce panuje nad swoimi traumami i halucynacjami. Dzięki sztuce też z pewnością nie czuje się wcale aż tak samotna. Yayoi Kusama odnalazła sens w swoim niełatwym życiu, pogodziła się z własnymi niemożnościami i przemieniła dręczące ją lęki w twórczość. Można powiedzieć, że akt twórczy stał się jej lekarstwem, dzięki niemu żyje. W dostatku.
Buntowniczka w kimonie
Miała dziesięć lat, kiedy na własnej skórze przekonała się, co to znaczy być Alicją w Krainie Czarów. Tyle że te czary działy się cały czas. Kwiaty mówiły, kamienie na brzegu rzeki wędrowały. Nie, mała Yayoi Kusama nie została nakarmiona LSD ani żadnym innym narkotykiem. To wtedy pojawiły się pierwsze symptomy choroby, do których się przyzwyczaiła i w które uciekała przed patologiczną sytuacją w rodzinnym domu. Dom był majętny, niczego jej nie brakowało, ale stosunki między rodzicami napięte. Ojciec odwiedzał gejsze, a despotyczna matka wysyłała ją z misją sprowadzenia go do domu. Jednym słowem: napatrzyła się. Wirujące plamy i kropki, które pojawiały się w jej głowie próbowała przenieść na papier, podobno narysowała matkę, której ciało pokryła kropkami. Rodzice delikatnie mówiąc nie byli zachwyceni jej zainteresowaniami. Była dla nich po prostu dziwna, a jej pomysły zwariowane. Podobno matka darła jej rysunki. Z Matsumoto, gdzie się urodziła, uciekła do Kioto, do szkoły, w której uczono tradycyjnego malarstwa japońskiego. To nie było to, o co jej chodziło. Jej głowa pełna była szaleństwa i kropek, a nie skupienia i powtarzalnych schematów. Dwudziestoparoletnia Yayoi nie pasowała do konserwatywnego i sztywnego japońskiego społeczeństwa, wyjechała więc do Stanów Zjednoczonych, które w latach 60. nie tylko jej jawiły się jako mekka wolności. To czasy dzieci kwiatów, legalnego LSD, psychodelii i antywietnamskiego buntu, a w sztuce action painting i
popartu. Nie było jej łatwo. W swoich autobiografiach wspomina permanentny brak pieniędzy i biedę. Nowojorski krąg artystyczny mówił o niej: „buntowniczka w kimonie”. W mieście tworzyli w tym czasie Mark Rothko, Joseph Cornell, Willem de Kooning i Andy Warhol, a ona marzyła, żeby stać się częścią tej bohemy. I potrafiła to sobie załatwić, zdając sobie świetnie sprawę z tego, że w sztuce także ważne są odpowiednie znajomości. Yayoi Kusama została przez buntowniczą i artystowską atmosferę Nowego Jorku wessana i rzeczywiście dzięki skandalizującym happeningom (oraz odpowiednim kontaktom) zrobiło się o niej głośno. Swoje demony, lęki i traumy bezpruderyjnie uzewnętrzniała w sposób bardzo typowy dla tego okresu. Jej popularność oparta wówczas na skandalu i prowokacji rosła. Jedni ją uwielbiali, inni odrzucali. Zgrabna dziewczyna z długimi czarnymi włosami tworzyła instalacje, wszystkie pokryte barwnymi kropkami różnej wielkości. Wśród nich ona, ubrana w trykoty w kropki. Na zdjęciach zawsze bez uśmiechu.
Filozofia kropki
U szczytu popularności wróciła do Japonii – i to od razu do szpitala psychiatrycznego w Tokio. Zgłosiła się tam sama i przez wiele lat rynek sztuki o niej zapomniał. Japonia z kolei ją uznała, ale najpierw jako poetkę. Zmagając się z nerwicami, psychozami i depresją Yayoi bez końca malowała kropki. Tworzyła, bo inaczej nie mogła żyć. Stworzyła teorię „obliteration”, czyli „unicestwienia”: kropki były symbolem jej choroby, a powtarzanie tego motywu w nieskończoność pozwalało zatracić się w akcie tworzenia. W ten sposób mogła pokonać lub oswoić gnębiące ją lęki i obsesje. W szpitalu psychiatrycznym mieszka do dzisiaj, obok niego ma swoją pracownię, do której chodzi codziennie i pracuje. Jest bardzo konsekwentna. Świat jej sztuki należy do niej, a ona do niego. Ubiera się w stroje żywcem przeniesione ze swoich obrazów i instalacji. Wielki powrót na światowe rynki sztuki nastąpił ni stąd ni zowąd w latach 90. ubiegłego wieku, ale to ostatnie lata stały się dla Yayoi Kusamy nadzwyczaj tłuste. Wystawy w takich prestiżowych dla sztuki współczesnej miejscach jak MoMA w Nowym Jorku czy Tate Modern w Londynie spowodowały wzrost cen rynkowych jej prac. Ona sama na wernisażach bywa rzadko, szkoda jej czasu. Kompulsywnie maluje. Czasem jednak bywa, ostatnio na wózku inwalidzkim pomalowanym oczywiście w kropki. Niewiele mówi. Kiedyś jej pokazy rozpędzała policja, dzisiaj zgłaszają się do niej kreatorzy mody, z którymi chętnie współpracuje. Stworzyła coś w rodzaju filozofii kropki. W tej figurze i w jej nieskończonej powtarzalności chce widzieć „cały wszechświat i wszystkie żywe istnienia. Kropkami są słońce, księżyc, ziemia, gwiazdy, ludzie. W oderwaniu nie istniejemy, a razem tworzymy piękny wzór” – przekonuje sędziwa już Yayoi Kusama. Trudno nie przyznać jej racji i uśmiech, który wzbudza – mówiąc, że poprzez swoją twórczość chce przekazać światu Przesłanie Miłości – wcale nie musi być ironiczny. Ostatnio jej Przesłanie Miłości jest niewyczerpanym źródłem dochodów. Jak mało który artysta Yayoi rozumie mechanizmy rządzące światem reklamy. Zresztą nie ukrywa, że reklama to część jej sztuki. Swoich kropkowanych motywów użycza domom mody takim jak Louis Vuitton czy Mark Jacobs. W lustrzanych wnętrzach jej pomysłu nazywanych „Infinity Mirror Rooms” odbywają się sesje fotograficzne.
Przesłanie miłości
Można powiedzieć, że świat oszalał na punkcie kropek Yayoi. Zostawmy na boku refleksje krytyczne i przedstawmy fakty. Kreacja Kusamy jest totalna, a jej wizja ma całkiem sporo fanów. Monograficzną wystawę w Tokio w 2004 r. zobaczyło ponad pół miliona osób, w 2013 r. w Nowym Jorku ludzie czekali po kilka godzin, żeby spędzić pół minuty w jednej z jej lustrzanych „sal nieskończoności”. W Meksyku w 2015 r. ponad dwa miliony osób chciało zobaczyć jej wystawę do tego stopnia, że czekali na wejście do galerii nawet całą noc pod gołym niebem. Do ubiegłego roku była na pierwszym miejscu na liście najdroższych żyjących artystek. Jej płótno z 1960 r. zatytułowane White No. 28 na aukcji w domu aukcyjnym Christie’s osiągnęło cenę ponad 7 milionów dolarów, zostawiając inne współczesne artystki daleko w tyle. Dopiero rok temu ten rekord został pobity. I sama artystka, i krytycy nie ukrywają wpływu choroby na jej twórczość. Swoje obsesje Kusama zamieniła w sztukę za zgodą i pod kontrolą lekarzy. Przerabia traumę w pozytywny świat pełen barw i nieskrępowanej radości z istnienia. Radości mimo wszystko. Przepytywana przez dziennikarza „The Guardian” powiedziała, że dzięki twórczości nie pogrąża się w ciemnościach, więc musi ciągle i ciągle tworzyć. Że najbardziej boi się samotności i śmierci. I że odrzucona przez najbliższych wciąż przepełniona jest miłością do świata i ludzkości, a wyraża to poprzez swoją sztukę.