Ustalmy od razu, żeby mieć to z głowy: Najlepszy przekłada na filmową fabułę historię Jerzego Górskiego, narkomana, mistrza świata (1990) w podwójnym Ironmanie, arcytrudnej kombinacji sportowej. Nie jest to jednak film sportowy.
Piekło
Jurka (w tej roli Jakub Gierszał) spotykamy od razu na równi pochyłej. Legnica z czasów późnego Gierka wygląda jak jedna wielka melina. W bramach młodzież pije tanie wino, w pustostanach wprost „w kanał” wstrzykuje sobie makiwarę, rodzimy odpowiednik heroiny destylowany ze słomy makowej. A że jeden czy drugi coś tam przeczytał, więc naćpany bełkocze o Drzwiach percepcji Aldousa Huxleya. Pisarza i narkomana. Ale Jurek żadnej „percepcji” po dragach nie dostąpi. Kiedy zejdzie na poziom ludzkiego wraku, zawiąże sobie na szyi pętlę zrobioną ze sznura od żelazka.
Reżyser pcha nam podobne obrazki przed oczy, ale my się nie napawamy. Bo to zbyt łatwe. Rozglądamy się w tle, ponieważ mocniej nas ciekawi, co Jurka i jego dziewczynę popchnęło w te narkotyki. Szukamy tego, co najciekawsze – przyczyn, podglebia. I proszę – mieszczańskie gniazdko, nawet dostatnie, ale każdy tu żyje obok siebie. Mama brnie w krzyżówki i wódeczkę, tata we frustrację nisko opłacanego pracownika dolnego szczebla. Każde z osobna to kłębek frustracji i pretensji do losu. Nie rozmawiają, lecz warczą, gotowi skakać sobie do oczu o byle co. Dziewczyna Jurka to lokalna arystokracja. Tata – porucznik MO, więc mieszka w willi, w gierkowskim klocku. Ale wewnątrz atmosfera identyczna jak u Jurka. Nic tylko uciekać. Dokądkolwiek.
I dalej. To świat, w którym opresja i brutalność jest dobrze widziana. Ojciec zanim zapyta o wyniki w szkole, przypomni ci, że jesteś szmatą i do niczego w życiu nie dojdziesz. Milicjant zanim cię wylegitymuje, przyłoży ci pałą. Kioskarka zanim zwróci ci uwagę, zmiesza cię z błotem. W szkole, w urzędzie, na boisku powinieneś się czuć jak petent. Masz chodzić z pochylonym łbem i rozglądać się tylko, z której strony ci w ten łeb przyłożą.
To się przekłada na dobór słów i zachowań. Tu nikt nikomu niczego nie komunikuje, nie wykłada, nie objaśnia. Za to rzuca bluzgami na prawo i lewo. Jak bluzgasz, to zawsze dobrze wypadniesz, bo „jesteś autentyczny”, bo „wyrażasz emocje”. Więc w tym światku się nie dyskutuje, tylko wdeptuje rozmówcę w ziemię. Nie prosi się nikogo, by się lekko przesunął w przejściu, lecz z miejsca rzuca się go na glebę. Tu się nie stuka w drzwi, lecz się w nie od razu kopie. A jak bluzgi i kopanie nie skutkują, to nic tylko się powiesić.
Czyściec
Jurka matka w porę odcięła ze sznura i trafił do wrocławskiego Monaru (tu Janusz Gajos z kitką jako Marek Kotański). Ale czy ten ośrodek odwykowy tak się znowu różni od domowego zimnego wychowu? Tu pilnują, żebyś zapomniał, że kiedykolwiek cokolwiek znaczyłeś, że brylowałeś na tym swoim kawałku podłogi. Masz być pozycją w rejestrze, jeszcze jednym nazwiskiem w spisie stanu osobowego. Zaczynasz od ogolenia głowy na łyso, jedzenia na podłodze jak pies i szorowania garów. Personel traktuje się jako podejrzanego z zasady. Wychowawcy mają mentalność klawisza, kumple to kapusie. Może nawet taka tresura daje wyniki wobec kogoś, kto przez lata uparcie sprowadzał samego siebie do poziomu zwierzęcia. Ale jak daleko można w życiu ujechać, powtarzając sobie i innym, że tak naprawdę jest się tylko ćpunem i cały nasz wysiłek wkładamy w to, żeby nie ćpać. Choćby dzisiaj. Bo jutro zaczynamy nie ćpać od nowa. I to już cały życiowy horyzont. Jak wytrwasz w tej abstynencji dostatecznie długo, dadzą ci dyplom w świetlicy. Jedyny, na jaki możesz w życiu liczyć. To maksimum, co osiągniesz. Jurek dość szybko chwyta: przez kilka lat byłem ćpunem, a teraz mam być tylko „niećpunem”? I to już wszystko? To ma być całe moje życie?!
Niebo?
Na szczęście nie. Bo w Monarze Jurek skupiał się na tym, by uciekać „od”: narkotyków, tej zaplutej Legnicy, parszywego życia domowego. I w końcu uciekł na względnie bezpieczny dystans. Zorientował się jednak na czas, że poza meliną i poza Monarem też jest życie. A że umysł miał żywy, więc zatęsknił za tym, by uciekać „ku”. Przeczuł, że jeżeli znajdzie cel, który go pochłonie, to dawne narkotyczne życie straci swój powab. Samo z siebie. W Monarze nikt mu niczego podobnego nie powiedział, ale on już to wie.
Padło na cel absurdalny – na sport i to wyczynowy, choć chłopak ma organizm przeżarty przez chemię. To prawda: morfologia i kardiografia nie kłamią, ale prawda wcale nie najważniejsza. Bo ważniejsze jest dojmujące, niepozwalające zasnąć pragnienie udowodnienia, że jest się kimś znacznie więcej niż ćpunem i niż pensjonariuszem odwyku. I że nie osiąga się tego marzeniami, lecz ascezą. Czyli metodycznym wysiłkiem zmierzającym do nabycia zaplanowanej sprawności. Kumple chichoczą, a on pływa. Trener go sztorcuje, a on chowa dumę do kieszeni i stosuje się do uwag. Koledzy z maratonów pokpiwają z jego biedaroweru, a on zaciska zęby i pedałuje. Zachowuje się jak wybitny chirurg, który uparcie kroi setki ciał w prosektorium, zanim dokona cudu na sali operacyjnej. Jak pianista, który milion razy wystuka na klawiaturze nudne gamy, zanim znajdzie się w finale Konkursu Chopinowskiego. W finale Jurek wygrywa swój życiowy konkurs – najostrzejszy na świecie triathlon – choć do mety ledwo się doczołguje.
Ale czy to jego „opus magnum”, czy były ćpun dotknął już horyzontu? Otóż nie. Bo gdzieś tam czeka na niego córeczka, która trafiła mu się po drodze. Do tej pory mocował się sam ze sobą i sam dla siebie. Teraz czas zacząć żyć dla tego maleństwa. Że nie umie, że nie dorósł? Nie szkodzi. Jurek już wie, jak się dokonuje niemożliwego.
Zmartwychwstanie na bieżni
Męska sprawa (2001), reż. Sławomir Fabicki. Pomieszczona w zaledwie półgodzinnym filmie historia 13-letniego Bartka z łódzkich slumsów. Bezrobotny ojciec leje go (stalową rurką) za byle co, matka ledwie wiąże koniec z końcem, składając plastikowe lalki. Jedyną miłością chłopca jest pies Bukiet ze schroniska dla zwierząt, ale psisko jest stare i ledwo dycha. Odmianę losu mogłoby chłopcu przynieść zwycięstwo na szkolnym boisku. Mecz jednak wypada akurat w momencie, kiedy będą usypiać biednego psiaka. A przecież ani szansa na sukces, ani możliwość pożegnania się z jedynym przyjacielem nie pojawią się po raz drugi.
Wszystko będzie dobrze (2007), reż. Tomasz Wiszniewski. Dwunastolatek, którego ojciec się zapił, a matka ma terminalnego raka. W tej sytuacji dzieciak postanawia wyprosić jej zdrowie, biegnąc w pielgrzymce do Częstochowy. Oferuje realny wysiłek – w spiekocie i w deszczu. Z alkoholikiem (Robert Więckiewicz), który uparł się zostać jego trenerem. Jasnogórscy paulini po przeczytaniu scenariusza zezwolili na kręcenie zdjęć w kaplicy Cudownego Obrazu. A nie dawali pozwoleń nawet, gdy w grę wchodziły filmy o papieżu. Poprzednio wpuścili tam tylko ekipę filmu Potop (1974). Wychodzi na to, iż ojcowie mają niezłe wyczucie filmowe.
Boisko bezdomnych (2008), reż. Kasia Adamik. Były piłkarz (Marcin Dorociński), którego nie chcą nawet w lidze okręgowej, bo nie godzi się na sprzedawanie meczów, skrzykuje meneli i bezdomnych z okolic warszawskiego Dworca Centralnego. Jest szansa, że wystartują w piłkarskich mistrzostwach świata bezdomnych. I tak wykolejeńcy z mocno obciążoną hipoteką życiową odzyskują krok po kroku władzę w nogach (całkiem dosłownie) i w sercu. A kiedy jeszcze na tym sercu zobaczą białego orła, to już czują się całkiem uskrzydleni.