Pod jednym z naszych artykułów o pomocy bezdomnym pojawił się komentarz: „Kościół to nie instytucja charytatywna. Nie jest od obsługi stołów, ale od głoszenia Ewangelii”.
– Człowiek, który to napisał, pewnie nigdy w życiu nie był głodny, nie był brudny, zawsze był kochany, zaradny i zdrowy. Otóż nie można głosić Ewangelii inaczej jak przez konkretne czyny miłosierdzia. Nie wolno człowiekowi głodnemu, który jest zaplątany w różne problemy, który nie ma poczucia własnej wartości, rzucić zdania „Pan Bóg Cię kocha”. Trzeba mu pokazać, że Bóg go kocha. Całe Pismo Święte o tym mówi, że konkretnym wyrazem miłości do drugiego człowieka jest najpierw nakarmienie go, zapewnienie mu godziwych warunków życia, umożliwienie leczenia i powoli przywracanie poczucia własnej wartości. Zapewnienie warunków, w których zacznie myśleć o czymś więcej niż potrzeby fizyczne. Śpiewanie „Alleluja, Bóg Cię kocha” przed ludźmi, którzy są brudni, głodni i stracili jakąkolwiek nadzieję jest po prostu fałszem.
Ale jest łatwiejsze.
– Jest łatwiejsze i nic nie kosztuje. Jeżeli matka powie dziecku „kocham cię”, a nie da mu jeść, nie wstanie do niego w nocy, gdy jest chore, nie prześcieli mu łóżka i nie wypierze majtek, to co to za miłość? Miłość ma bardzo konkretny wyraz. Głoszenie Jezusa bez konkretnego czynu jest kompletnym pomyleniem pojęć. Jeżeli jesteśmy dziećmi jednego Boga, to ja nie mam prawa położyć się w łóżku z ciepłą herbatką i czytać książkę, jeżeli nie zrobiłam nic, aby inni też to mieli. Oczywiście nie jestem w stanie zapewnić wszystkim ciepłego łóżka: ale mogę zrobić wiele dla tych, którzy są wokół mnie. Nie może być w rodzinie tak, że jeden opływa we wszystko, a obok jego brat śpi pod schodami i marznie. To zwykłe poczucie przyzwoitości ludzkiej, nie mówiąc już o przyzwoitości Bożej.
Kilkukrotnie widziałam na ulicy auta, które miały naklejkę „Finansowany z 500+”. Czy ten program to wyraz przyzwoitości ludzkiej, czy marnowanie publicznych środków?
– Sam kierunek zmierzający do wsparcia rodzin mających dzieci jest jak najbardziej słuszny. Trudno mi się tutaj mądrzyć, ale uważam, że sam program jest jednak głęboko niesprawiedliwy, bo nie ma w nim kryterium dochodowego. Ludziom, którzy mają bardzo wysokie zarobki, 500 zł nie robi żadnej różnicy w budżecie. Zrobiłoby jednak dużą różnicę samotnej matce czy małżeństwu z jednym dzieckiem, którzy zarabiają najniższą krajową. To, że ludzie kupują sobie za te pieniądze jakiegoś starego grata, mnie nie razi. To, że ktoś wyda te pieniądze na wakacje też nie. Wręcz przeciwnie. Natomiast część z tych pieniędzy jest wydawana niekoniecznie na dzieci. Tego jednak nie unikniemy, a sam pomysł wsparcia dla rodzin jest jak najbardziej słuszny.
„Moda na ubogich” – tak wielu ludzi postrzega inicjatywy papieża Franciszka, w tym Rok Miłosierdzia i Światowy Dzień Ubogich. Co Siostra na to?
– To nie jest żadna moda, ale przypomnienie serca Ewangelii. To człowiek ubogi jest VIP-em w królestwie Bożym. To z nim utożsamia się Chrystus, mówiąc „byłem głodny, a daliście mi jeść”. Jan Paweł II w posynodalnej adhortacji apostolskiej Christifideles laici skierował do nich takie słowa: „Liczymy na wasze świadectwa, aby uczyć świat, czym jest miłość”. To zdanie jest rewolucyjne, odwracające porządek – i bardzo trudne do przyjęcia. Nam, ludziom silnym, wykształconym, sprawnym wydaje się, że to my pomagamy i robimy coś dla ubogich. To my, gdy mamy kaprys, oddajemy im swój już niepotrzebny płaszcz. Otóż nie! Ci ludzie, którzy przeżywają swoje cierpienie, są naszymi nauczycielami. Ewangelia mówi, że celnicy i nierządnice uprzedzą nas do Królestwa Bożego. Jedna przełożona zakonna powiedziała: „To po co my się tak staramy”? (śmiech). Kościół jest Kościołem ubogich, bo przed Bogiem każdy jest ubogi. My gramy silnych, a ludzie z którymi ja żyję, doszli do poznania najgłębszej prawdy o życiu.
Głębszej prawdy, czyli?
– Miłości. Często są to ludzie, którzy mają wyższe wykształcenie, mieli rodzinę i dobrą pracę. Stracili wszystko z różnych powodów. Zostali ludźmi bezdomnymi, nędzarzami, bez niczego w sensie materialnym, ale odkryli właśnie tę prawdę. Uciekający przed wojną uchodźcy, samotna matka opiekująca się niepełnosprawnym dzieckiem, człowiek niepełnosprawny – oni nas uczą prawdziwego sensu życia. Artur, mój upośledzony umysłowo adoptowany syn, nie potrzebuje władzy, nie potrzebuje panowania nad światem. Nie zmusza innych do tego, żeby mu byli posłuszni. Cieszy się tym, co ma: spinaczami do papieru, zapalniczką. W jakimś sensie jest wolny. Pokazuje nam, co to znaczy być człowiekiem – choć nie zawsze jest szczęśliwy, bo ma też padaczkę. To są lekcje, których my nie chcemy pobierać, bo wolimy szukać szczęścia w konsumpcji i u „wujka Google’a”. Szukamy recepty w nowej marce proszku do prania, w uprawianiu sportu czy kolejnej diecie cud. A to wszystko rzeczy zupełnie poboczne. Sens życia jest tylko jeden: miłość. Mój Artur potrafi jedną rzecz: potrafi kochać. I bardzo pragnie być kochany. Nie możemy pojąć, że to są nasi nauczyciele.
W Polsce słyszymy wiele głosów krytycznych odnośnie do nauczania papieża Franciszka. Co nas tak denerwuje w jego głoszeniu?
– Przepraszam, ale w nauczaniu papieża Franciszka nie denerwuje mnie nic. I nie wiem, co denerwuje innych. Myślę, że może to być radykalizm. On mówi dokładnie te rzeczy, które wcześniej mówił Jan Paweł II – tylko prościej i dosadniej. A my nie lubimy, kiedy ktoś tak wprost chce zepsuć nam wizję świata i Pana Boga, którą sobie zbudowaliśmy.
Mamy błędną wizję?
– Jeżeli uważamy, że papież Franciszek się myli, mówiąc, że uchodźców, którzy są w tragicznej sytuacji, mamy przyjąć jak braci, to sorry, ale uważamy, że Ewangelia się myli. Sadzę, że to jednak papieżowi jest bliżej do zrozumienia Bożego myślenia. Oczywiście mówiąc o uchodźcach, nie mówię o jakiejś samowolce, ale o działaniu z mądrością, roztropnością i wyobraźnią miłosierdzia.
Skąd w nas ten lęk przed przyjęciem nawet kobiet i dzieci?
– Niestety, władza gra na najniższych pokładach lęku i rozgrywa to politycznie. To wszystko podsycają jeszcze środki masowego przekazu. Politycy chcą się pokazać jako ci, którzy ustrzegą nas przez straszliwym nieszczęściem. Kto by nie chciał, aby przed nieszczęściem uchronił go ktoś inny, a nie on sam? Po drugie: w każdym z nas jest lęk. To od władzy zależy, czy będzie budować na tym lęku, szukając wroga zewnętrznego i stosując zasadę „dziel i rządź”, czy będzie budować i rozniecać dobro. Znów: każdy z nas chciałby mieć takiego zbawiciela, który uwolniłby nas od ciężaru wolnego wyboru, wzięcia odpowiedzialności, od wolnej woli i konsekwencji tych wyborów. Mamy małą wiedzę o tym, co się dzieje na świecie. Czy w telewizji mówi się o tym, co dzieje się na przykład w Afryce? Nie. Dlatego damy sobie wmówić wszystko. Nie wiemy, co się dzieje w Erytrei, nie mamy pojęcia o wojnie w Republice Środkowej Afryki, o wojnie w Jordanii, o obozach dla uchodźców w Libanie, gdzie zimą zamarzają ludzie. W ogóle nie wiemy, gdzie te kraje leżą. Nie wiemy, na czym polega wojna w Syrii, i twierdzimy, że młodzi Syryjczycy powinni bronić ojczyzny. Jakiej ojczyzny, skoro tam wszyscy walczą ze wszystkimi i są w to zamieszane największe światowe mocarstwa? To jest cały problem: nas to nie interesuje. Mamy informacje o wielkości biustu takiej czy innej pani, a nie mamy rzetelnych treści dotyczących sytuacji na świecie. A człowiekiem, który nie ma wiedzy, można bardzo łatwo manipulować.
Ostatnio prymas Polski abp Wojciech Polak zagroził księżom swojej diecezji suspensą, jeżeli wezmą udział w manifestacji przeciwko przyjmowaniu uchodźców. Czy słusznie?
– Ksiądz niejako z urzędu nie może być przeciwny przyjmowaniu uchodźców, bo jest to sprzeczne z nauką Kościoła. Ostatni trzej papieże wypowiadali się na ten temat jednoznacznie. Uczeń Chrystusa nie może pozostawić drugiego człowieka, który znalazł się w trudnej sytuacji, bez pomocy. Krótko i na temat. Ta pomoc może być różna. Tłumaczymy się, że mamy pomagać na miejscu. I bardzo dobrze, ale nie zawsze da się pomóc na miejscu. Niech ludzie pojadą do Syrii i poleżą pod bombami, a przekonają się, czy można „pomóc na miejscu”. Oczywiście ludzie uciekają ze swoich krajów z różnych powodów. Wielu szuka po prostu lepszego życia niż to za jednego dolara dziennie. Ale ich też w jakimś stopniu powinniśmy zrozumieć: w końcu kilka milionów Polaków wyjechało do Anglii. Czy obowiązują nas inne standardy?
W najnowszej książce Odłóż tę książkę i zrób coś dobrego napisała Siostra, że dawanie jałmużny może być przyjemnością. Abp Konrad Krajewski, papieski jałmużnik, na rekolekcjach dla łódzkich księży powiedział, że „jałmużna musi boleć”…
– Wszystko zależy od tego, jaki mamy próg bólu (śmiech). Jeżeli ktoś jest histerycznie przywiązany do swojej kasy, to to będzie go boleć, nawet jak da złotówkę. A jeżeli nie traktuje środków materialnych jako swojej własności, to dawanie będzie dla niego przyjemnością. Moim zdaniem jałmużna niekoniecznie musi boleć. Oczywiście można zadawać sobie ból celowo. Były osoby święte, które się umartwiały w sposób dla nas niewyobrażalny. Ja tak nie potrafię. Mnie sprawia przyjemność, jeżeli komuś coś sprawiło przyjemność. Kiedy widzę, jak osoby niepełnosprawne z rodzicami wracają szczęśliwe z kilkudniowego wyjazdu, kiedy mogę nakarmić rodzinę, która nie ma co jeść. Cieszę się, że mam się czym podzielić. To jest dla mnie radość, że mogę im dać nie tylko chleb, ale też słodycze. Człowiek potrzebujący też ma prawo zjeść coś smacznego, chociaż ja akurat nie wszystkie słodycze lubię.
To znaczy?
– Nie lubię czekolady.
Jak to, nie lubi Siostra czekolady? To jaką słodycz Siostra uwielbia?
– Chałwę.
S. Małgorzata Chmielewska, przełożona wspólnoty „Chleb Życia” w Polsce. Prowadzi domy dla ludzi bezdomnych, chorych, samotnych matek. Stworzyła warsztaty pracy, fundusz stypendialny dla młodzieży i niepełnosprawnych, przedszkole i świetlicę dla dzieci na wsi.