Tym razem, przy okazji Wszystkich Świętych i Zaduszek, nie mogłem się oprzeć. Moi znajomi z Facebooka udostępnili zdjęcie z cmentarza, na którym widzimy grobowiec Ehrenkreutzów. Trzej synowie zginęli, jeden w Auschwitz, jeden w Katyniu, trzeci w jeszcze innym niemieckim obozie. Matka jako jedyna przeżyła wojnę. Wyobrażacie sobie państwo to jej darowane na długie lata życie. Mąż zmarł jeszcze przed wojną.
Inny znajomy pokazał zdjęcie grobowca rodziny Fedorenków, skądinąd prawosławnej, która wyginęła podczas tamtej wojny, służąc Polsce. Ojciec poniósł śmierć w Katyniu, był kapelanem polskiego wojska, synowie – dwaj w powstaniu warszawskim, trzeci w lotnictwie na Zachodzie. Tu niemieckie nazwisko, tam inne wyznanie. Polskość nie ma jednego oblicza. Ale miałem inną myśl. Ja nie straciłem całej rodziny, gdybym stracił, to bym nie istniał. Jestem z Warszawy – i ze strony mamy, i taty. Moja babcia ze strony ojca miała czwórkę dzieci. Córka umarła podczas wojny na gruźlicę, syn zginął w powstaniu. Przeżyła dwójka: drugi stryj i ojciec. Babcia była oschłą kobietą, kochała nas, ale nie miała łatwego charakteru.
Nie miał go też mój tata, który stracił brata i siostrę, a z matką był zasypany podczas powstania pod gruzami kamienicy na Czerniakowskiej. Wyszedł z tej sytuacji ze szklanym okiem – w wieku 10 lat. Ich ciotka, która z nimi mieszkała, oddaliła się na chwilę. Zginęła – jest na jednym z krzyży na wolskiej nekropolii, gdzie zgromadzono nazwiska cywilnych ofiar. Julia Zaremba, nie miała męża, mieszkała z krewnymi. Wyobrażacie sobie moją babcię tłumaczącą swemu dziecku: wiesz, ciocia się odłączyła i już nie wróci? Tak podobno wyglądały ich rozmowy.
Żyliśmy wszyscy w cieniu wojennej traumy, która trwa w jakimś sensie do dziś. Warto czasem tytułem eksperymentu poczuć tamte czasy w kościach. Zrozumiemy polskie bohaterstwo, ale też lepiej pojmiemy (choć nie zawsze usprawiedliwimy) czyjąś ostrożność, strach, powojenny konformizm. Nie każdy urodził się na bohatera. I coś jeszcze. Można sobie kpić z politycznych obsesji Polaków – choćby na punkcie Niemców i Rosji. Ale czytajcie napisy na takich grobowcach. Trudno sobie wyobrazić, że moglibyśmy ich nie mieć. Pomyślcie też, jak ci ludzie musieli być potrzaskani. To raczej cud ich ogromnej żywotności, że nie zwariowali. Że się odradzali, zakładali rodziny. Trudne charaktery? A jakie mieli mieć? Wojowałem z ojcem. Dziś, kiedy oboje rodzice nie żyją, myślę o tym inaczej.
Miałem ciocię ze strony mamy. Wyszła w 1939 r. do pracy, we wrześniu. Bo ludzie pracowali także pod bombami. Jak wróciła, nie było już jej domu. Straciła cały dobytek. Mieszkali kątem u krewnych. Jej męża zabrało kilka lat później Gestapo. Zginął w obozie. Ciocia bardzo się chlubiła tym, że jest wdową, a nie panną. Nie wyszła już za mąż. Dzieci z rodziny nie bardzo ją lubiły. Do wszystkiego się wtrącała, była zgryźliwa. Ale czy możemy ją oceniać tą samą miarą, co ciocie z zachodnich filmów? Gwoli sprawiedliwości – i oni, ludzie Zachodu, mieli swoje wojenne piekła. Ostatnio napatrzyłem się na filmy o Dunkierce, o bombardowaniach Anglii. My też pamiętajmy o ich doświadczeniach, nawet jak mamy rozmaite pretensje do Brytyjczyków.
Ale ta wszechogarniająca masowość naszego doświadczenia… Urodziłem się 18 lat po wojnie. To strasznie mało. My czujemy tę wojnę w kościach po dziś dzień. Może nie zawsze przeżywamy to świadomie, nie zawsze sami siebie rozumiemy. Ale tak jest.