Rose Mary nie ma stóp, buty założyła na kikuty. Kiedy była małą dziewczynką, w jej domu w górach wybuchł pożar. Chora umysłowo mama nie była w stanie jej uratować. Dziewczynka przeżyła, ale stopy trzeba było amputować. Dziś Rose Mary jest jedną z blisko trzydzieściorga dzieci, które „mamo” mówią do siostry Anny.
Od tego mam ciebie
Siostra Anna Franciszka Kopczyńska z małej wioski u podnóża Himalajów jest dziś obywatelką Indii, ale urodziła się pod Warszawą. Matką Teresą zachwyciła się na pielgrzymce na Jasną Górę. Ten zachwyt zaprowadził ją do nowicjatu, a potem do samej Kalkuty. Z Matką Teresą pracowała, była świadkiem jej choroby, a potem umierania. Już tam zajmowała się dziećmi znalezionymi na ulicy, ale czuła, że należy im się coś więcej niż tylko jedzenie i ubranie. Któregoś dnia na modlitwie powiedziała: „Panie Boże, jeśli kochasz te dzieci, zrób dla nich coś więcej”. Usłyszała w sercu: „Od tego mam ciebie!”. Napisała wtedy list do biskupa Darjeeling, a on zgodził się, żeby założyła w jego diecezji dom dla dzieci żyjących na ulicy. W 2001 r. wyjechała z Kalkuty i założyła Zgromadzenie Córek Maryi Matki Nadziei. Razem z nią wyjechała młoda postulantka, siostra Usha. We dwie wynajęły w Darjeeling jakiś pokoik. Nie miały nic, a wokół pełno było dzieci, biednych, głodnych, kalekich, porzuconych. Chciały je przyjmować od razu, ale jak? Wtedy przyszła do nich paczka. Nie chciały jej odebrać, tłumaczyły, że nikt ich tu nie zna, kto miałby przysyłać paczkę? To na pewno jakaś pomyłka. Na poczcie się uparli: skoro na paczce są ich imiona, to mają odebrać i nie dyskutować. Posłuchały dla świętego spokoju. Paczka pełna była dziecięcych ubranek, które przysłał z Polski ktoś, kto pocztą pantoflową dowiedział się o ich decyzji. To właśnie od tej paczki zaczął się Flame of Hope („Płomień Nadziei”).
Studnia i szkoła
Biskup Darjeeling podarował siostrom działkę w górach, w Kurseong i powiedział, żeby na większą pomoc nie liczyły, bo on nie ma pieniędzy. Wtedy ludzie z okolicznych wiosek sami zaczęli pomagać siostrom budować dom. Siostra Anna wykopała studnię – bieżąca woda w Indiach to luksus, a tu na dodatek jest ciepła. W domu w Kurseong zamieszkało kilkanaścioro maleńkich dzieci: takich, którymi rodzice się nie interesowali albo oddawali je, wiedząc, że sami nie zapewnią im niczego.
Nieco później znajomy jezuita, o. Abraham, doradził im, żeby postawiły drugi dom w dolinie. Martwiły się, skąd wziąć na to pieniądze, ale jakiś goszczący w okolicy Włoch powiedział, że stanie na głowie, a je znajdzie. I znalazł. Dziś w Siliguri stoi drugi dom i szkoła. Szkołę też postawiły siostry: okazała się niezbędna, kiedy dzieci dorastały. Taniej było wybudować własną, niż wszystkie dzieciaki posyłać do płatnych szkół w okolicy. Poza tym siostra zaprasza do szkoły te dzieci, które mają własne rodziny, ale na płatną edukację ich nie stać. Pensje nauczycielom opłaca ktoś z zagranicy, kogo siostra Anna nigdy nie poznała. Sama uszyła dzieciom mundurki, po komplecie na co dzień i od święta, żeby miały w czym przychodzić na lekcje.
Purimor przychodził kiedyś pomagać przy budowie, a potem postanowił, że zamieszka z siostrami. Jest kierowcą, opiekuje się chłopcami. Siostry próbowały go wyswatać z którąś z miejscowych dziewczyn, ale prawie się obraził. Powiedział, że jeśli chcą go wyrzucić, niech powiedzą to wprost, a nie robią jakieś podchody. Nie wyrzuciły. W domu mieszka też jedna z nauczycielek, która też postanowiła, że chce tu zostać.
Siostra Anna mogłaby zająć się już tylko dziećmi. Prowadzenie szkoły i dwóch domów dla blisko trzydzieściorga podopiecznych wydaje się ponad siły tych dwóch kobiet. Ale one się nie zatrzymują. Raz w miesiącu przygotowują sto paczek z ryżem i soczewicą. Zawożą je do biednych z okolicznych wiosek i do wioski trędowatych.
Święta od zmarnowanego makaronu
Pewnego dnia w wiosce trędowatych pojawił się namiot: kilka bambusowych żerdzi obłożonych starymi workami. W środku, na gołej ziemi, przemoczonej monsunowym deszczem, siedziało czworo ludzi: rodzice i dwoje dzieci. Decyzja była szybka: trzeba wybudować im dom. Taki, żeby było tanio i szybko. Kierownikiem budowy została Hinduska w różowym sari, doświadczona na budowach i silniejsza niż niejeden mężczyzna. Kamienie nosili wszyscy: siostry, wolontariusze i kobieta, która miała zamieszkać w nowym domu. Jednoizbowy dom z blachy falistej na wzgórzu umocnionym kamieniami stanął w trzy dni. Nie jest luksusowy, ale za to jego okno wychodzi na piękny ogród herbaciany.
– Siostra Anna jest święta – mówi Katarzyna Martowska, która w domu w Indiach spędziła miesiąc jako wolontariuszka. – Spotkałam w życiu dużo dobrych ludzi, ale teraz już wiem, jak rozpoznać świętość. To codzienne reagowanie z miłością na wszystko, co się dzieje. Nas często coś po ludzku irytuje, wyprowadza z równowagi. Z siostrą Anną byliśmy non stop i widzieliśmy wiele sytuacji, które mogły wyzwalać zniecierpliwienie. A ona nigdy się nie zdenerwowała. We wszystkim widziała działanie Pana Boga. We wszystkim szukała dobra. Któregoś dnia pomagaliśmy w kuchni, mieliśmy zrobić makaron. Spojrzeliśmy na niego i wydał nam się – delikatnie mówiąc – mało świeży. Nie zastanawiając się, wyrzuciliśmy go do śmieci. Wszyscy w kuchni zamarli. Dopiero potem zrozumieliśmy, że tam jedzenia się nie wyrzuca, ale robi wszystko, żeby je wykorzystać. Nawet jeśli to oznacza przeglądanie ryżu ziarenko po ziarenku, żeby wybrać z niego robaczki. Siostra zareagowała z anielską miłością. Nie usłyszeliśmy żadnych wyrzutów, tylko łagodne: „Zmartwiliście się, że dzieci będą jadły nieświeże?”. Zawstydziło nas to i dało do myślenia. Zdania na temat świeżości makaronu nie zmieniliśmy, ale też zrozumieliśmy, na czym tam polega szanowanie jedzenia.
Ludzie bez dat urodzenia
Mingma jest dorosłą dziewczyną. Jako kilkulatka większość czasu spędzała z małpami i przejęła ich zachowania. Razem z nimi włóczyła się po ulicach, żywiąc się tym, co udało się ukraść. Dzięki siostrom już nie wskakuje na szczyt otwartych drzwi i na półki. Przestała być agresywna i jeść wyłącznie to, co surowe. Chodzi nadal pochylona, uderzając się niekiedy pięściami w brzuch i wydaje „małpie” dźwięki. Nadal nie potrafi mówić i być może nigdy już się nie nauczy. Lubi za to być z innymi dziećmi, słuchać muzyki.
Deepika mieszkała w szałasie zbudowanym z kawałków plastiku. Siedziała na gołej ziemi i bawiła się patykami, podczas gdy jej babcia chodziła szukać czegoś do zjedzenia. Gdy siostry zaproponowały, że zaopiekują się małą, babcia ucieszyła się: najważniejsze było, żeby dziewczynka dostała szansę na lepsze życie. Dziś Deepika to żywe srebro, ciągle w ruchu. Bardzo lubi grać w gumę, choć ta jej w niczym nie przypomina kolorowych zabawek dzieci w Europie: powiązana jest z wielu krótkich gumek.
Kiedy siostry po raz pierwszy zobaczyły Shanti, dziewczynka siedziała w klatce. Wcześniej włóczyła się po ulicach, więc trafiła do czegoś, co można nazwać domem poprawczym. Nie mówi dobrze, ale pokazuje blizny po ciętych i kłutych ranach na rękach. Jaka jest jej historia? Niewiele wiadomo. O dzieciach przygarniętych przez siostry często nie wiadomo nawet, jakie mają nazwiska i kiedy się urodziły. To siostra Anna dba, żeby wyrobić im dokumenty, bez których na zawsze pozostałyby na marginesie społeczeństwa, bez szans na naukę i pracę.
Geny kontra wychowanie
Dzieci każdego dnia spotykają się w kaplicy na różańcu – każde nosi swój różaniec na szyi. Surabh i Karan zawsze siadają obok siebie. Surabh miał krzywicę i nie chodził, ale siostry zadbały o niego, dziś jest zdrowym, pełnym życia chłopcem. Karan ma spastyczne porażenie mięśni. Gdy opiekowała się nim babcia, całe dnie spędzał na łóżku. U sióstr powoli zaczyna chodzić za pomocą chodzika, ale ma trudności w koordynacji ruchów, nie mówi. Za to do różańca klęka ze złożonymi rękoma, wpatrzony w ołtarz. „Zdrowaś Maryjo” mówi po swojemu, a Surabh daje mu sygnał, kiedy ma zacząć i kiedy skończyć. Surabh też podaje mu do ucałowania jego różaniec po modlitwie, a potem zakłada go przyjacielowi na szyję.
– Jestem psychologiem, do tej pory miałam przekonanie, że w funkcjonowaniu człowieka czynniki genetyczne odgrywają większą rolę niż czynniki środowiskowe – mówi Katarzyna Martowska. – Po tym, co zobaczyłam w domach prowadzonych przez siostry, doceniłam w większym stopniu wpływ środowiska. Dzieci mają za sobą straszne historie, a jednocześnie kochają się i są dla siebie dobre. Tego wszystkiego uczą się od siostry Anny: widzą, jak ona ich traktuje, więc one tak samo traktują innych. Wiedzą, że są kochane i potrzebne. Od kiedy trafiły do domu sióstr, mają wspaniałe dzieciństwo.
Jesteś ostatnim Bogiem
Siostra Anna myśli o dzieciach jak ich mama. Te zdolne wysyła do college’u, a mniej zdolne na korepetycje. Skąd na to pieniądze? Sama mówi ze śmiechem, że wszystko z Opatrzności Bożej. Myśli, co będzie z nimi dalej. Mówi, że przecież prawdziwa mama swoich dzieci z domu nigdy nie wyrzuca. Jeśli będą chciały kiedyś odejść i założyć własne rodziny, to odejdą. Jeśli nie będą chciały lub nie będą mogły samodzielnie funkcjonować – zostaną z siostrą na zawsze. – Tu jest ich dom – mówi s. Anna.
W domu w górach siostry usłyszały kiedyś straszne zawodzenie. Wyszły na zewnątrz sprawdzić, co się dzieje. Przed wiszącym na domu obrazkiem Jezusa siedziała Hinduska, która płacząc, modliła się: „Jesteś ostatnim Bogiem, do którego przychodzę. Wszystkich innych bogów już prosiłam, żaden nie pomógł. Jeśli Ty mi nie pomożesz, nie pomoże już nikt!”.
Siostry zaprosiły ją do siebie, ona opowiedziała o sytuacji, w której się znalazła. Zaproponowały jej pracę. Wieczorem oświadczyła, że zostaje tu na zawsze, choćby spać miała na werandzie. I rzeczywiście została. Przyjęła chrzest. Jest nowicjuszką w założonym przez s. Annę zgromadzeniu.
Dziś w domu w górach mieszka siostra Usha, dwie nowicjuszki i dziewięć starszych, niepełnosprawnych dziewczynek. Mają tam między innymi warsztat tkacki, gdzie wyplatają dywaniki, chusty i szale.
Gdyby nie siostra
Sabrinę rodzice porzucili niemal zagłodzoną. Niedożywienie uszkodziło jej mózg. Dziewczynka ma problemy z poruszaniem się, komunikuje się gestami. W domu mówią do niej „Chiachiu”. Była jednym z pierwszych przygarniętych dzieci, siostra Anna do ośmiomiesięcznego dziecka mówiła po polsku: „córciu”. Siostra Usha nie potrafiła tego powtórzyć i tak powstało to dziwne, polsko-indyjskie „Chiachiu”. Sabrinę z Polską łączy coś jeszcze: siostra Anna przywiozła ją kiedyś do swojego rodzinnego kraju i od tego czasu Sabrina jest miłośniczką kiełbasy.
Pavitra urodziła się ze zdeformowaną stopą i nierozwiniętymi dłońmi. Uszkodzenia prawdopodobnie są efektem nieudanej aborcji. Pavitra uczy się świetnie, chodzi do college’u i mimo niewykształconych dłoni gra na gitarze elektrycznej.
Munna błąkał się po ulicy w górskiej wiosce, boso, prawie bez ubrania. Jego rodzice mieszkali w szałasie z worków po ryżu. Chłopiec miał na plecach guza. Lekarz orzekł, że operacja dziecka kosztować będzie fortunę, ale nie poprawi znacząco jego stanu zdrowia. Chłopiec pewnie niedługo umrze: na razie jest najedzony, czysty i szczęśliwy, bo kochany.
Aakasha rodzice oddali siostrom, gdy miał pięć lat. Sami pracują jako tragarze, nie potrafili opiekować się chłopcem z deformacjami. Aakash nie ma rąk, za to świetnie pisze stopą, a w konkursach rysunkowych zdobywa nagrody w konkursach.
Gdyby nie siostra Anna i siostra Usha, wszystkie te dzieci pewnie umierałyby na ulicy albo walczyły o przetrwanie.
– Wróciłam bez bagażu – przyznaje ze śmiechem Katarzyna Martowska. – Tu ktoś zachwycał się moją starą i spraną sukienką. Tu ktoś wzdychał, że latarka, kupiona przed wyjazdem za parę groszy jest taka fantastyczna. Niewiarygodne jest to, ile rzeczy mamy, o których one tylko marzą. Kiedy tam jesteś i dajesz dziecku jakiegoś lizaka, to widzisz ogromną radość. Ale masz też poczucie, że nie jesteś w stanie pomóc wszystkim tak bardzo, jak tego potrzebują – mówi Katarzyna Martowska. – Dzieliliśmy się tym z siostrą Anią, a ona powiedziała nam: „Nieważne, jak dużo. Ważne, jak dużo miłości”.