Wszystko zaczęło się od dworca kolejowego. Piętnaście lat temu dworce były symbolem bezdomności. Baptyści, którzy przyjechali prosto ze Stanów Zjednoczonych, widzieli masę ludzi, która przelewała się przez poznański dworzec. Uderzał ich kontrast między tym miejscem, a resztą miasta. Zanosili bezdomnym kanapki i herbatę w termosie, ale wciąż mieli wrażenie, że robią za mało. Zaczęli szukać miejsca, do którego ludzie mogliby przychodzić już nie po herbatę, ale po to, żeby zmienić swoje życie.
Niebieski dom
We wsi Długa Goślina nieopodal Poznania znany reżyser sprzedawał właśnie dom. Dziwny, malowany na niebiesko, otoczony niewysokim murem. Zupełnie nieprzypominający typowych polskich domów. Wyglądający trochę tak, jak żywcem przeniesiony z amerykańskiej prowincji. Przypominał misjonarzom ich rodzinne strony, zdecydowali się więc na jego zakup. Sprzedający wiedział, że są baptystami, postawił więc warunek: ale kapliczki św. Antoniego w murze nie ruszacie! Ma zostać tak, jak jest. Zgodzili się, w końcu co komu przeszkadza kapliczka w narożniku muru. A miejsce na ośrodek terapeutyczny było idealne.
Reżyser przebudował dom mocno, w zasadzie wymyślił go na nowo. Trudno to dziś zauważyć, ale ludzie we wsi pamiętają, że niebieski dom miał dwa bliźniacze budynki. Jednym z bliźniąt była katolicka plebania za zakrętem piaszczystej drogi.
Pastor z pędzlem
Miejscowi nie byli zachwyceni, że zamiast znanego reżysera we wsi zamieszkają „heretycy”. Na dodatek z jakimiś ludźmi z problemami. Kto chciałby mieć za sąsiadów alkoholików, leczących się, nie leczących, co za różnica? Na pewno zaczną się burdy, awantury, przecież ci obcy mogą być niebezpieczni! Niewiedza plus stereotypy plus lęk tworzą mieszankę wybuchową. To się mogło skończyć bardzo różnie. Pewnej nocy z kapliczki w narożniku muru zginęła figura św. Antoniego. Wmurowana była, ktoś ją brutalnie wyłamał. Nikt nie ścigał złodzieja, bo baptyści kradzieży nie zgłaszali, a miejscowi wiedzieli, że to żadna kradzież nie była, tylko ratowanie świętego z rąk heretyków.
Pusta kapliczka straszyła przechodniów, ale i do niej ludzie zaczęli przywykać. Baptyści i ich podopieczni wyraźnie się starali wtopić w wieś. Roznieśli ulotki: „Chcemy pomagać. Bezinteresownie”. Potem czekali cały sezon. Jesienią zgłosili się pierwsi chętni, tacy ważniejsi ludzie we wsi. Ludzie z ośrodka posprzątali im ogród, przekopali kawałek ziemi. W drugim roku dostawali już bardziej odpowiedzialne zadania. W trzecim roku zmienił się we wsi katolicki proboszcz i potrzebował pomocy przy remoncie plebanii. Poszli i odmalowali mu cały dom. Proboszcz dopiero pół roku później dowiedział się, że jeden z jego malarzy jest pastorem u baptystów. Zobaczył go przypadkiem w telewizji. Jak przeczytał podpis na pasku, to aż usiadł z wrażenia.
Z siekierami do proboszcza
Ludzie przekonali się, że mieszkający w ośrodku mężczyźni nie są niebezpieczni. Przeciwnie, bywają bardzo pomocni. Nie wszczynają awantur. Żyją w takich samych warunkach jak reszta wsi, niczym się nie wyróżniają. Ziemi mają niewiele, ale za to mają pszczoły. Na razie około dwudziestu uli, ale zaraz będzie pewnie z pięćdziesiąt.
Na dodatek nowy proboszcz jakoś inaczej zaczął o nich mówić. Następnego dnia, jak tylko sprowadził się do wsi, poszedł piaszczystą drogą za zakręt, żeby się przywitać i przedstawić. I powiedzieć, że jakby co, to on jest tu niedaleko i jest otwarty na spotkania. Potem sobie poszedł na Mszę, oni też akurat mieli swoje modlitewne spotkanie.
Kiedy potrzebował pomocy w karczowaniu chaszczy za plebanią, poszli do niego z siekierami. Za pomoc mogli wziąć całe drewno, uzbierane przez poprzednika, a po wymianie pieca już niepotrzebne.
– Dzięki Bogu ktoś mnie od tego drewna uwolnił! Przez podwórko nie było jak przejść, co miałem z tym zrobić? – wzdycha ks. Jan.
– My opowiadamy tę historię jako świadectwo Bożej łaski – odpowiada pastor Darek. – W naszym kościele postrzegają cię teraz jako narzędzie w Bożym ręku.
– Przygotowywaliśmy się do zimy – dodaje pastor Marcin. – Prowadziliśmy wyrąb w lesie, próbowaliśmy coś sobie uzbierać, ale to była tylko namiastka wobec tego, co dostaliśmy!
Darek na co dzień nie mieszka w Długiej Goślinie. To dlatego, kiedy zabierali drewno sprzed plebanii, ks. Jan nadal nie wiedział, że Darek jest pastorem.
Żeby Chrystus był uwielbiony
Ks. Jan trafił do Długiej Gośliny bez specjalnej przyczyny, ot z kurialnego rozdzielnika. Jeśli ktoś jednak szukałby dowodu na działanie Ducha Świętego, tu znalazłby go bez większego kłopotu. Zanim bowiem trafił na wiejską plebanię, ks. Jan przez lata prowadził ekumeniczną pielgrzymkę polsko-niemiecką między Gnieznem a Magdeburgiem. Zaprzyjaźnił się z niemieckimi protestantami. Potem jeździł do Warszawy, żeby postudiować i ekumenicznej praktyce dać solidne podstawy. To dlatego nie bał się baptystów po drugiej stronie piaszczystej drogi. I nawet do głowy mu nie przyszło, żeby nazywać ich heretykami.
– Nie ja to sobie wymyśliłem – śmieje się dzisiaj. – Nie usiadłem i nie wpadłem na pomysł: „Będę ekumenistą!”. Swoje pierwsze ekumeniczne doświadczenie miałem w seminarium. Kolega powiedział mi, że jedzie na prawosławną Paschę. Zainteresowałem się. Prawosławna? Ja też chcę! Nie wiedziałem wtedy, co to znaczy… Ale kiedy już wyszedłem z cerkwi po pięciu godzinach stania na liturgii, z której nic nie rozumiałem, po raz pierwszy dziękowałem Panu Bogu za Sobór Watykański II. Ale to mimo wszystko było piękne doświadczenie. I nigdy nie żałowałem, że tam byłem. Potem Pan Bóg spotkał mnie z Justusem Verdin i zaczęło się ekumeniczne pielgrzymowanie z Niemcami. To dlaczego teraz do baptystów miałem nie pójść?
– Kiedy pierwszy raz usłyszałem o twojej pracy, to w pierwszym odruchu podziękowałem Panu Bogu za takiego człowieka – mówi pastor Darek do ks. Jana. – Widziałem, że się angażujesz w ekumeniczne działania, masz przyjaciół w kościele protestanckim, myślałem: super, przynajmniej ma świadomość, że są też inne kościoły, niekoniecznie tak historyczne, jak Kościół katolicki! A kiedy już pogadaliśmy o twojej pracy i o tym, co chcesz tu robić, pomyślałem, że tak zupełnie szczerze z serca ci na to wszystko błogosławię, żeby praca dobrze ci poszła, żeby Chrystus był uwielbiony w twojej służbie.
Modlimy się za ciebie
Czy katolicki ksiądz się nie boi, że mu baptyści wiernych z kościoła zabiorą? Że ludzie pójdą do nich, nie do niego?
– Jeśli ktoś, patrząc na mnie, nie odkryje Pana Jezusa – to ja pójdę za to do piekła – mówi ks. Jan. – To kwestia mojej wiarygodności. Mam swoją drogę i jestem przekonany, że ta droga, że mój Kościół prowadzi mnie do Boga. Mogę i powinienem swoim przekonaniem zapalać tych ludzi, za których jestem odpowiedzialny. Ale jeśli oni tego u mnie nie znajdą, to właśnie mnie Bóg z tego rozliczy, a nie kogoś innego. To będzie moja wina. Po obu stronach dialogu dojrzewamy do tego, że ewangelizacja nie może być prozelityzmem. Słuchając moich braci zza miedzy widzę, że głoszą Jezusa Chrystusa. To czego mam się bać? Przecież robią to, co ja! A ja wiem, że jestem katolikiem. Wiem, dlaczego jestem katolikiem. I modlę się za nich.
– A my modlimy się za ciebie – uzupełnia pastor Darek. – Ekumenizmu się nie buduje, nie można go nakazać, on po prostu jest. To stan takiego pojednania się z Jezusem, który jest współdzielony przez każdego z członków ekumenizmu. Jeśli ten stan pojednania jest autentyczny, autentyczny jest też ekumenizm.
– Na płaszczyźnie teoretycznej w dialogu ekumenicznym zrobione już zostało wszystko, co można było zrobić – mówi ks. Jan. – Dalej nie pójdziemy, bo musielibyśmy zrezygnować z części swojej tożsamości. Teraz najważniejsze, co możemy zrobić, to po prostu się poznawać i zaprzyjaźniać.
– Bez tej przyjaźni nie bylibyśmy wiarygodni – dodaje pastor Marcin. – Wierzyć w tego samego Jezusa i zwalczać się nawzajem? Nie wyobrażam sobie!
Relacja, która leczy
Ks. Jan Kwiatkowski jest proboszczem parafii pw. św. Marii Magdaleny w Długiej Goślinie. Pastor Marcin Łukaszuk to dyrektor Ośrodka New Life Center (NLC) w Długiej Goślinie. Pastor Dariusz Cieślak jest członkiem zarządu Fundacji „Bread od Life”, członkiem Rady Kościoła Baptystycznego i wychowawcą w ośrodku.
W Ośrodku NLC jest czternaście miejsc dla mężczyzn, którzy pracują nad wyjściem z uzależnienia. Często to ludzie bezdomni lub tkwiący w uzależnieniu przez długie lata. Tu otrzymują pomoc i specjalistyczne wsparcie w wychodzeniu z nałogu. Przy okazji aktywizowani są społecznie. Przy pomocy wychowawców biorą udział w akcjach na rzecz lokalnej społeczności, przygotowują paczki dla dzieci, organizują lokalne wydarzenia.
– Nasz dom jest ośrodkiem terapeutycznym. Diagnozujemy problem, pokazujemy drogę wyjścia i na tej drodze wspieramy – mówi pastor Marcin. – Zależy nam też na powrocie naszych pacjentów do Ojca, bo tym, co naprawdę leczy, jest relacja. Staramy się stworzyć dogodne warunki do tego, by nasi podopieczni swój rozpoznany problem przynieśli do Boga i Jego prosili o uleczenie, o umiejętność przebaczenia innym. Sami doświadczyliśmy mocy Boga, który działa w życiu człowieka, więc dzielimy się tym doświadczeniem.
Wśród podopiecznych Ośrodka nie ma ani jednego baptysty. Wszyscy są katolikami.
Nie tacy straszni?
Któregoś jesiennego wieczora ktoś zapukał do drzwi katolickiej plebanii. Ks. Jan wpuścił do środka speszonego mężczyznę z workiem na plecach. Mężczyzna wyjął z worka lekko potłuczoną figurę św. Antoniego. Zwykłą, gipsową, żadne dzieło sztuki. Potem opowiedział wszystko: że myślał, że to trzeba jak kiedyś w czasie wojny przed Niemcami chować; że przecież w szkole go uczyli, że tacy to świętych nie czczą, więc na pewno zniszczą; że on nie chciał źle; ale skoro ksiądz z nimi rozmawia, i braćmi nazywa, i wspólnie na Wielkanoc misterium przygotowuje, to może to jednak nie są tacy straszni heretycy? I że tę figurkę chciał zwrócić. Kilka lat ją przechował, ale skoro nie zniszczą, to może ksiądz im odda?