Leokadia Wieczorek ma 81 lat. Ale nikt jej tyle nie daje. Wygląda co najwyżej na 60: jej oczy błyszczą młodością. Trzy razy w miesiącu wyjeżdża z Wrocławia do Warszawy. Wstaje wtedy o trzeciej nad ranem, w stolicy załatwia sprawy urzędowe i wraca do domu koło godziny dwudziestej trzeciej. Na drugi dzień, jakby nigdy nic, idzie do biura. To niektóre z jej obowiązków jako prezeski Stowarzyszenia Poszkodowanych przez Trzecią Rzeszę na Dolny Śląsk.
Teoria ras w praktyce
Gestapowcy weszli do ich domu w Młynisku pod Wieluniem o piątej nad ranem w kwietniu 1940 r. Prawdopodobnie dlatego, że ojciec odmówił podpisania volkslisty. Nie pozwolili się spakować. Mama zdążyła chwycić bochenek chleba i figurkę Matki Bożej. Czteroletnią Leokadię, jej rodziców: Weronikę i Władysława Gaickich oraz trójkę dorosłego rodzeństwa mamy wywieźli do majątku rolnego Westerburg w Dolnej Saksonii. Pracowało tu w sumie około siedemdziesięciu Polaków; w wiosce przebywali krótko ukraińscy, francuscy i jugosłowiańscy jeńcy wojenni. – Mieszkaliśmy z innymi Polakami w stodole, w kilku pomieszczeniach przystosowanych dla ludzi; dorośli pracowali ciężko na roli od świtu do nocy – mówi pani Leokadia. – Mnie też od razu skierowano do pracy: pasienia gęsi, układania jabłek w spichlerzu, potem opiekowania się dwójką dzieci. Jedzenie dostawaliśmy na kartki: chleb, margarynę, marmoladę, pół kilo mięsa, 30 dag wędliny tygodniowo, mleko dla małych dzieci i warzywa, z których wspólnie gotowaliśmy zupę.
Gdy podrosła, o nauce w szkole nie miała co marzyć. Polacy nie mieli prawa się uczyć. Podobnie jak nie mieli prawa chodzić środkiem chodnika, a w większych miastach – odwiedzać kin i teatrów. Tu na wsi – z wyjątkiem jednego dnia w miesiącu – nie mogli wchodzić do kościoła. Z wycieczek do pobliskiej szkoły po to, by popatrzeć, jak uczą się inne dzieci, pamięta przede wszystkim drwiny, obelgi i rzucanie kamieniami przez chłopaków z Hitlerjugend. Rodzice uczyli ją czytać sami. Na „Rycerzu Niepokalanej” – jedynej gazecie, której każdy numer jakimś nieznanym jej sposobem przemycano zza polskiej granicy. Czytała płynnie, ale alfabetu nauczyła się dopiero jako dwudziestoparolatka, gdy jej dzieci poszły do szkoły.
Przyzwoitość nie ma narodowości
– Najstraszniejsze były bombardowania – wspomina. – Anglicy i Amerykanie nadlatywali zazwyczaj nocą. Najpierw oświetlali jaskrawo teren, a potem słychać było huk i wybuchy. Siedziałam wtedy w schronie razem z innymi Polakami. Zdarzyło się kilkakrotnie, że ktoś nie zdążył się schronić i ginął pod gruzami.
Z zainteresowaniem słucham, jak pani Leokadia opowiada o panujących w Westerburgu relacjach. O niemieckich mundurowych, pod których wzrokiem topniała ze strachu, i tych, którzy zdecydowanie wspierali Polaków, ostrzegając na przykład przed niespodziewaną kontrolą. O niemieckim lekarzu, który – gdy zapadał zmrok – przychodził w tajemnicy leczyć polskie dzieci, narażając się tym na represje, a nawet na śmierć. O dziedzicu, który był „niezłym człowiekiem”, i części nadzorców, okładających robotników batem, gdy tylko rozprostowali na chwilę plecy.
Interesująco wyglądały stosunki pomiędzy Polakami na robotach a trzema polskimi rodzinami, które przyjechały do Niemiec po podpisaniu volkslisty. – Oni nie musieli nosić na ramieniu znaczka z literą „P”, mogli kupować w tutejszych sklepach i mieli wiele innych praw – wymienia. – Patrzyliśmy na nich krzywo, jak na zdrajców. A oni mścili się – donosząc do tutejszych władz, np. że ktoś z nas, wbrew zakazowi, ukradł ziemniaki czy zerwał owoc z zasadzanych wzdłuż ulic drzew.
Pani Leokadia tamte czasy wspomina z goryczą. To, że los związał jej historię z historią Niemiec, kwituje jednym krótkim słowem: niestety. A mimo to w międzyludzkich relacjach z tamtego okresu dostrzega niuanse. – Zachowanie zależy od człowieka, a nie od przynależności narodowej. Nie można ani wszystkich Niemców, ani wszystkich Polaków mierzyć jedną miarką – konkluduje.
Najadłam się do syta
Nic dziwnego, że o swoim dzieciństwie mówi, że było „smutne” i „czarne”. Czuła się osamotniona, pozostawiona sama sobie. Musiało być tak trudno, że wyłączyła emocje. O tym okresie opowiada z pozycji obserwatora: tak jakby wydarzenia jej nie dotyczyły. Wiele z sytuacji, które z powodzeniem mogła zapamiętać, odtwarza jedynie z opowiadań starszych.
Emocje w oczach pani Leokadii pojawiają się, gdy zaczyna mówić o wyzwoleniu. – Pamiętam jak dziś, gdy do wioski wkroczyli Amerykanie i Anglicy. Pootwierali sklepy, do których – po raz pierwszy odkąd pamiętałam – mógł wejść każdy Polak. I co więcej – wziąć, czego zapragnął. Ludzie brali futra, maszyny do szycia, a ja wybrałam dla siebie kordonki, nici i szydełka. – Co wtedy było najważniejsze? – pytam. – Mogłam się najeść do syta – w oczach pani Leokadii tańczą ogniki radości. – I jak wcześniej bałam się na ulicy powiedzieć słowo, by nie narazić się na wyzwiska, tak teraz mogłam swobodnie mówić.
Komunia w obozie
Ojciec nie zdecydował się na wyjazd do Anglii ani innego zachodniego kraju. Nigdy nie myślał o tym, by opuścić Polskę. Mama była wtedy już tak chora na płuca, że jak najszybciej chciała znaleźć się w domu. Przeczuwała, że wkrótce umrze i nie chciała, by jej prochy poniewierały się na obcej ziemi. W czerwcu 1945 r. z majątku w Westerburgu przewieziono ich do oddalonego o około sto kilometrów obozu przejściowego w Limedorf. Wcześniej mieścił się tam obóz koncentracyjny. – To był okropny widok: pod oknami baraków leżały sterty nieludzko wychudzonych ciał, przykrytych wapnem – mówi, a w jej oczach widać smutek i ból. Miała wtedy 9 lat i obok siebie nikogo, kto pomógłby poradzić sobie z trudnymi emocjami. Chłonęła wszystko: widok pieca krematoryjnego i sceny składania setek ciał we wspólnym grobie.
Warunki w obozie były bardzo dobre, jedzenia – pod dostatkiem. Pani Leokadia pamięta, że miała także ładne ubrania z darów. Poszła po raz pierwszy do szkoły, prowadzonej przez warszawskiego nauczyciela, a w Niedzielę Palmową 1946 r. wraz ze sporą gromadą dzieci przyjęła Pierwszą Komunię Świętą. – Miałyśmy białe sukienki komunijne, a Anglicy zorganizowali nam wspólne przyjęcie – wspomina.
Dokładnie pięćdziesiąt lat później to wspomnienie znów nabrało żywych barw. Pani Leokadia pracowała już wówczas w Stowarzyszeniu i wraz z koleżankami przyjmowała wnioski o „rekompensatę” za przymusowy pobyt w Niemczech. Do dziś nie umie sobie wytłumaczyć, jak to się stało, że to właśnie do jej stolika podeszła pani katechetka, która przygotowywała ją w Limedorf do Pierwszej Komunii Świętej. – Zaprzyjaźniłyśmy się. Gdy umierała, przekazała mi unikatowe zdjęcia, przedstawiające m.in. pracę w obozie koncentracyjnym Limedorf przy piecach krematoryjnych. Do dziś mają one dla mnie ogromną wartość.
Siła dobra
Do podwieluńskiej wsi wrócili 22 listopada 1946 r. Śniegu było wtedy po pas. – Cieszyłam się na widok swojskich chat, przykrytych słomą. Z tego, że wszędzie słyszałam język polski i że poszłam wreszcie do upragnionej szkoły – mówi.
Mama zmarła osiem miesięcy później. Miała 36 lat. Pani Leokadia szybko stała się samodzielna, wyszła za mąż, urodziła i wychowała trójkę dzieci, przez 37 lat pracowała jako kierowniczka w sklepie. Ma pięcioro wnuków i ośmioro prawnuków, dla których jej dom jest zawsze otwarty.
Przez historię z dzieciństwa los związał ją z Niemcami na całe życie. Od 1996 r. działa w Stowarzyszenia Poszkodowanych przez Trzecią Rzeszę, pomagając ludziom w najróżniejszych sprawach: uzyskaniu przysługujących im świadczeń, zorganizowaniu dopłat do leków, chodzików czy wózków inwalidzkich. – W ciągu tych lat poznałam niejedną historię zesłanych do Niemiec. Słuchałam ludzi, którzy byli traktowani w obozach jak króliki doświadczalne; kobiety – która płakała, że przez Niemców nie może mieć dzieci. Dzięki moim doświadczeniom czasów wojny, mogę lepiej zrozumieć i lepiej pomóc.
Teraz najważniejsze jest dla niej, by oficjalnie uznano członków stowarzyszenia za osoby represjonowane – to poszerzy zakres świadczeń. Działa szybko, bo w Stowarzyszeniu jest coraz mniej ludzi. Gdy zaczynała, było ich 30 tys., teraz – żyje zaledwie 1500.
– Dziękuję Bogu za to, co mam. Jestem otwarta na ludzi, dzięki czemu nie brakuje mi sił witalnych – mówi. – To, co niesie los można przyjąć i przekuć na dobro – dodaje. – Zamierzam nadal pracować. Ledwo skończyłam osiemdziesiątkę. A do setki jeszcze daleko.