– To było na Kaszubach. Miałem wtedy pewnie 15 lat – wspomina swój pierwszy obóz o. Rafał Dudek, benedyktyn i koordynator Skautów Europy w diecezji koszalińsko- kołobrzeskiej. – Dostałem zadanie, żeby w nocy przejść kilka kilometrów przez las, wykonać zadanie i wrócić do obozu. Była druga czy trzecia w nocy. Byłem sam, ale miałem duży, mocny kij, którym przed każdym dzikiem mogłem się bronić. Mimo to byłem tak przerażony, że odmówiłem po drodze cały różaniec. Ale kiedy wróciłem, byłem już innym człowiekiem. Nikogo się już nie bałem! Takie wydarzenia są „kamieniami milowymi” w naszym rozwoju. Ale skauting to przygoda, która pociąga nie tylko młodych ludzi, ale i też ich rodziców.
Telefony w areszcie
Na początek trzeba przygotować obozowisko. Kabiny prysznicowe robi się z żerdzi, bez użycia gwoździ. Łączy się je sznurkami i przykrywa plandeką. Montuje się też miejsce do zmywania naczyń oraz stół do wspólnych posiłków, również z żerdzi i sznurka. Wilczki, czyli dzieci od 8 do 12 lat, śpią jeszcze w namiotach, ale starsi harcerze sami budują wielkie platformy i wyplatają ze sznurka prycze do spania. Budują też kaplicę. Ale przygotowanie obozu oznacza również sporo formalności w nadleśnictwie, Sanepidzie czy kuratorium. Tym zajmuje się akela, czyli szef w gromadzie wilczków, a w przypadku harcerzy – drużynowy.
Agnieszka Kin, pielęgniarka ze Szczecinka, została akelą, bo zawsze chciała być harcerką, a w dzieciństwie nie mogła. Jej synowie są skautami już od prawie dwóch lat. Agnieszkę wspiera mąż Krzysztof, leśnik. Oboje przyznają, że dla wielu rodziców rozłąka jest trudna. – Na obozach wszystkie telefony komórkowe trafiają „w areszt” – tłumaczy Krzysztof. – Dla wilczków jest to wyzwanie, ale chyba jeszcze większe dla rodziców. To oni bardzo przeżywają, że ich dzieci zostają na noc w lesie, że mają tam obowiązki, piorą ręcznie swoje ubrania, przygotowują posiłki, a tu jeszcze kleszcze, komary.
Agnieszka była w tym roku na obozie w Gwdzie Wielkiej. Patrzę na elegancką kobietę i zastanawiam się, jak znosiła tydzień w lesie bez lustra i łazienki. – Dla mnie obozowe warunki to nie było wielkie przeżycie. Z mężem i synami każdego roku wyjeżdżamy na wyprawy terenowe. Na obozie warunki są bardziej spartańskie, ale kiedyś przecież ludzie też myli się w miskach. Dla dziewczynek takie mycie jest większym wyzwaniem, ale uczymy je, że najpierw myjemy te czystsze części ciała, a na końcu nogi – mówi z uśmiechem Agnieszka.
Kiedy pytam, czy jej synowie na obozie myją się w ciepłej czy zimnej wodzie, Agnieszka odpowiada ze śmiechem: – Liczę na to, że w ogóle się myją! Grzanie wody jest dla nich stratą czasu. Skarpety po obozie się łamią, ale chłopaki upierają się, że wystarczy im tylko jedna para.
Niezależni
Stanisław, starszy syn Agnieszki i Krzysztofa, jest zastępowym. Skauting uczy go odpowiedzialności za chłopaków, którzy są mu powierzeni, komunikowania swoich oczekiwań, motywowania innych do działania. Pan Krzysztof skauting traktuje jako bezpieczne wyjście z domu dla synów. – Są w wieku, gdy powoli zaczynają się od nas uniezależniać. Albo zajmą się w mieście czymś, o czym nie będziemy wiedzieli, albo będą przebywać ze swoim zastępem. To drugie nam bardziej odpowiada – tłumaczy. – Skauting jest dobrą rozrywką, ale też niesie ze sobą ważne wartości, również duchowe. To dużo więcej, niż mogliby się nauczyć na boisku czy na podwórku. Na obozach codziennie sprawowana jest Eucharystia. W programie dnia jest też tzw. godzina ciszy. To czas, żeby pobyło samo ze sobą, z Panem Bogiem, żeby się wyciszyło.
Choć mają tylko dwóch synów, Agnieszka śmieje się, że jako akela, ma aż 17 przyszywanych córek. – Dziewczyny są inne w okazywaniu uczuć, w rozmowach – przyznaje. – Dopiero teraz widzę różnicę między nimi a samymi synami.
Przy złamanym drzewie
Na spotkanie z rodziną Kurasów jadę, używając nawigacji. Od pana Wojtka słyszę, że po wyjeździe z Miastka mam się kierować na Sępolno Wielkie. Trzeba skręcić najpierw w prawo, potem dwa razy w lewo. Nie jestem skautem, zapamiętałam tylko nazwę miejscowości. Im jestem bliżej, tym bardziej mam wrażenie, że się zgubiłam. Na leśnej drodze nawigacja milknie. Dzwonię do pana Wojtka, a on tłumaczy, żebym zawróciła i przy gospodarstwie skręciła w lewo, wjechała w drogę przy złamanym drzewie… Po kilku minutach zza drzew wyłania się drewniany, góralski dom. W kuchni na stole szydełkowana serweta, a w oknach podobne firanki. Obok kuchnia kaflowa. Woda już się gotuje w czajniku. Jest przytulnie, a dzieci, w których włosach czuć wiatr, pomagają mamie przygotować deser. Są truskawki z galaretką i bitą śmietaną, wafle z kremem.
Katarzyna i Wojciech Kurasowie wraz z trojgiem dzieci w skauting zaangażowani są od niespełna roku, ale przekonują, że jest on w nich od dawna. – Żyliśmy według zasad skautingu. „Bóg, który jest podstawą wszystkiego, służba, zmysł praktyczny, kształcenie charakteru i zdrowie: tak do tej pory wychowywaliśmy dzieci – wyjaśnia pan Wojciech.
Skała Narady
Katarzyna i Wojciech są akelami. Podczas zbiórek opiekują się dziećmi z Miastka i okolic, ale także swoimi córkami: 10-letnią Zosią i 8-letnią Hanią oraz 9-letnim Stanisławem.
Katarzyna i Wojciech organizują zbiórki dla swoich wilczków dwa razy w miesiącu. To dopiero początki skautingu w tym regionie. Wojciech ma czteroosobową gromadę chłopców. Dopytuję, jak wyglądają zbiórki. – To, co u nas w domu dzieje się przy stole, kiedy rozmawiamy ze swoimi dziećmi, w skautingu nazywa się Skałą Narady. Akela prowadzi rozmowę ze swoimi wilczkami o tym, co dzieje się w życiu każdego człowieka, i podpowiada dziecku rozwiązania. Ono takich podpowiedzi potrzebuje, bo samo dopiero się kształtuje – tłumaczy.
Na jednej z pierwszych zbiórek dziewczynki rozmawiały na temat „Pokora jest ozdobą każdej dziewczyny”. – Omawiałyśmy to na podstawie fragmentu Pisma Świętego – tłumaczy Katarzyna. – Mówiliśmy o królowej Esterze, która była piękna, choć chodziła w worze pokutnym: bo była piękna dla Boga. Rozmawiałyśmy o tym, jak to wygląda szkole? Dziewczynki doszły do wniosku, że wszystkie ozdoby sprawiają, że wyglądamy piękniej i czujemy się lepiej, ale najpiękniejszą ozdobą jest to, że przyoblekamy się w pokorę. Widzę, że te wnioski w dzieciach zostają – przekonuje.
Pan Bóg dał zadanie, daje możliwości
Dlaczego się w to angażują? – To nie jest przygoda dla nas, ale służba i odpowiedzialność za dzieci, które są nam powierzone. Otrzymaliśmy ogrom zaufania od pozostałych rodziców – wyjaśnia pan Wojciech.
Katarzyna nie zgadza się z opinią, że współczesne dzieci są inne niż kiedyś. – Dzieci mają te same potrzeby i takie same reakcje, bawią się tak samo jak my i nasi rodzice czy dziadkowie. Zmieniły się za to warunki, w których żyją, dlatego często nie mają możliwości naturalnego rozwijania tego, co w nich się rodzi – wyjaśnia.
Organizowanie zbiórek jest dość czasochłonne, ale przyznają, że jeśli Pan Bóg daje zadania, daje również możliwości.
– Bóg zawsze nam błogosławi – tłumaczy pan Wojciech. – Kiedyś nie mieliśmy perspektyw na dobrą pracę. Kiedy zaczęły się rodzić dzieci, to i pracę udało się znaleźć, i przyszywaną ciocię na osiedlu, która pomogła zaopiekować się dziećmi. Teraz Pan Bóg daje też możliwość zajęcia się skautingiem.
Dzieci Wojciecha i Katarzyny skautingiem są zachwycone, chociaż na ich własnym podwórku nie brakuje warunków do zabawy. Za domem stoi stół, jak na obozie wyplatany ze sznurka i zbudowany z żerdzi. Na strychu chlewika, gdzie wejść można tylko po drabinie, mieści się urządzone przez nich „mieszkanie”.
Ojcostwo i męstwo
Asia i Grzegorz Jabłońscy angażowali się w koszalińsko-kołobrzeskie ruchy pro-life. A od dwóch lat pochłonięci są promowaniem skautingu. Asia została akelą, a Grzegorz hufcowym. Ich dzieci, 18-letnia Aleksandra i 11-letni Szymon, także noszą mundury.
Wcześniej Grzegorz nigdy by nie pomyślał, że będzie spał w lesie albo na plaży. W tym roku wybrał się z synem i jego kolegą na nocną wyprawę na plażę w Jarosławcu. Oglądali zachód słońca, gwiazdy i wschód słońca. Namiot? Cztery kije i plandeka. – Skauting sprawił, że mogę patrzeć na szczęście swoich dzieci i w tym szczęściu im towarzyszyć. Kiedyś przez kilka lat byłem przedstawicielem medycznym. Wstawałem codziennie rano o godz. 4.30. Wyjeżdżałem do pracy, zanim dzieci wychodziły do szkoły. Pierwszego dnia po zmianie pracy odkryłem, że nigdy wcześniej nie widziałem syna jedzącego śniadanie! Tylko tyle i aż tyle. Dziś, także dzięki skautingowi, mogę przyglądać się temu, jak moje dzieci się rozwijają. Chcę przy tym być, pomagać im – mówi Grzegorz. Dodaje zaraz, że marzy mu się jeszcze wspólna wyprawa z synem na Pielgrzymkę Wędrowników na Święty Krzyż. To marzenie może się spełnić najwcześniej za pięć lat, bo w wyprawie mogą wziąć udział mężczyźni powyżej 17. roku życia.
Faceci w ciuchlandzie
W tegorocznej Pielgrzymce Wędrowników na Święty Krzyż na przełomie września i października weźmie udział około 300–400 mężczyzn. W programie pielgrzymki jest czas na modlitwę, adorację Najświętszego Sakramentu, różaniec, liturgię godzin i Eucharystię. Ale to też trzy dni, kiedy mężczyźni zdani są wyłącznie na siebie. Na plecach muszą dźwigać namioty i jedzenie. Niezależnie od pogody idą szlakami po polach i lasach. Gotują posiłki na ogniu i śpią pod namiotami. – To nie jest religijność emocjonalna, tkliwa. Mężczyźni podczas tej wyprawy przekonują się, że religijność może być również mocna, męska. Przekonują się, że w kościele nie są tylko dodatkiem do swoich żon. A sama pielgrzymka jest miniaturą drogi życia mężczyzny, który na swoich barkach dźwiga różne trudne i dobre doświadczenia – wyjaśnia o. Rafał Dudek. Wspomina przy okazji, że dwa lata temu przez półtora dnia tak przemokli, że w jednej z miejscowości wykupili większość ubrań w ciuchlandach, żeby mieć coś suchego na zmianę.
O. Rafał przyznaje, że skauting jest dla niego nieustannie przygodą: inną gdy był uczestnikiem, inną dla instruktora i jeszcze inną dla księdza. – Dzięki skautingowi miałem okazję zobaczyć kilka europejskich krajów, być na audiencji z Janem Pawłem II, Benedyktem XVI, a teraz z papieżem Franciszkiem. Dzięki skautingowi nauczyłem się języka obcego. Pierwszy raz do Włoch wyjechałem w 1991 r., zaraz po otwarciu granic, autobusem bez otwieranych szyb, bez klimatyzacji, żeby spędzić dwa tygodnie pod namiotem. To są doświadczenia, które do dziś procentują, również w dorosłym życiu – mówi.