Choć Kościół namawia Polaków do tego, by zachowali w tym miesiącu trzeźwość w znaczeniu wpływu alkoholu na umysł i duszę, postanowiłem walczyć ze swoim najmocniejszym chyba nałogiem – zatopieniem w mediach społecznościowych. Wyjeżdżając na dwa tygodnie nad jezioro, postanowiłem na tym polu popracować. Bo codzienna praca, codzienny pośpiech sprawiają, że Facebook, ale przede wszystkim Twitter stają się tą przestrzenią, w której spędzam coraz więcej i więcej czasu.
Pomyślałem, że skoro nie muszę siedzieć w redakcji, lecz wybrałem się pomyśleć nad jakimiś większymi tekstami, nad poważniejszymi sprawami, nadrobić zaległości w lekturach, to doskonała okazja, by wyłączyć się ze świata, który nazywany bywa wirtualnym. Niby to zrozumiałe: niebo, las, jezioro, pola i łąki to świat jak najbardziej realny, sport i wysiłek też. Jeśli więc odpoczywać, to trzeba właśnie w tym namacalnym, niezależnym od poziomu naładowania baterii w smartfonie, ani też od jego zasięgu czy dostępu do internetu.
A ponieważ trzeźwość wcale nie musi oznaczać całkowitej abstynencji, przyznam uczciwie, że parę razy w tym czasie zajrzałem do sieci, parę razy zobaczyłem, co dzieje się na Twitterze czy Facebooku. Ale rzut oka to zupełnie coś innego, niż pełne zanurzenie się w ten świat, w którym za pomocą technologii znajdujemy się codziennie.
Oczywiście za każdym razem, gdy człowiek sobie coś postanawia, przebierający się za wielkiego Racjonalistę Zły Duch znajduje tysiące powodów, by postanowienie swoje zmienić. Podobnie było i tym razem. Otóż za każdym razem, gdy miałem chętkę, by dłużej poszperać w mediach społecznościowych, zaczynałem sobie wszystko racjonalizować – że przecież cel zamierzony, czyli trzeźwość umysłu – udało mi się już osiągnąć, więc można spokojnie uśpić swą czujność i oddać się przyjemnościom wynikającym z tego, że jest się na bieżąco z wydarzeniami. No właśnie, jakimi wydarzeniami? Wirtualnymi? Realnymi? A może nasz świat wygląda już tak, że to rozróżnienie nie ma już większego sensu?
Kilka tygodni temu pisałem w „Rzeczpospolitej” o tym, że nasz świat stał się hybrydowy – to znaczy niekiedy bardzo trudno orzec, czy coś, co robimy, albo czego doświadczamy, należy do świata realnego czy wirtualnego.
Owszem, czasem na Facebooku czy Twitterze utrzymujemy kontakty z ludźmi, których nigdy w rzeczywistości nie spotkaliśmy. Ale przecież media społecznościowe pozwalają nam podtrzymywać relacje z ludźmi, których dobrze znamy ze świata realnego. Jeśli wysyłamy im życzenia urodzinowe na Facebooku, to działamy w świecie realnym czy wirtualnym? Czy jeśli komentarz polityka do jakichś ważnych wydarzeń, na przykład do klęski żywiołowej, zamieszczony na Twitterze wywoła gwałtowne reakcje, to staje się on częścią świata polityki. Realnego? Wirtualnego? A może rzeczywiście ten podział nie ma już sensu?
I może odpoczynek od internetu przypomina trochę wyjazd w góry, albo wędrówkę po jakichś ruinach, po których wracamy do naszego zwykłego życia. Całkiem hybrydowego, takiego, w którym świat realny miesza się z tym, co obserwujemy na ekranie naszego smartfona.
Michał Szułdrzyński