Ale ta niemieckość w żaden sposób nie zaprzecza ich polskości. Przyjaciel z żoną pilnują, by dzieci – które świetnie zasymilowały się z rówieśnikami – w domu mówiły tylko po polsku. Gdy spacerowaliśmy po ulicach Warszawy, przystawał przed tablicami z nazwami walczących w Powstaniu batalionów Armii Krajowej, tłumaczył młodym, że miasto, które widzą, podniesiono z ruin zaledwie kilkadziesiąt lat temu. A zburzyli je Niemcy.
Do Monachium mój przyjaciel wyprowadził się z Pomorza, w Niemczech nadal pielęgnuje swoją kaszubską tożsamość. Miał w rodzinie osoby, dla których niemiecki był językiem ojczystym, ale jego pradziadka rozstrzelali Niemcy w 1939 r., innych krewnych więziono w Stutthofie, Auschwitz i Dachau. Jedno nie zaprzecza drugiemu, choć trudno to zrozumieć osobom, dla których narodowa przynależność jest czymś „czystym” i od początku w pełni ukształtowanym. Chyba nie popełnię błędu, gdy powiem, że mój przyjaciel jest pełną gębą Europejczykiem. Ale nie kosmopolitą. W Europie, w którą obaj wierzymy, ważna jest narodowa pamięć i narodowa kultura.
Przyjaciel prowadzi w Monachium blog, w którym komentuje europejskie i polskie sprawy. Gorąco broni racji uchodźców, ostro piętnuje ksenofobię obecnej władzy. Przyjechał do nas z miasta, gdzie nikogo nie dziwi, że można być stuprocentowym Niemcem i posiadać oliwkowy lub czarny odcień skóry. Gdy dowiozłem go do siebie, było już późno, a on wyskoczył do najbliższego sklepu, by kupić coś dzieciom na kolację. Wrócił rozpromieniony faktem, że obsługująca go kasjerka, miła dziewczyna, ma przypiętą plakietkę z imieniem „Alesia”. Obaj wiemy że to białoruskie imię. „Polska jest dobrym, przyjaznym krajem” – powiedział. „Tylko ten rząd”.
Nie zaprzeczałem mu, gdyż pewnym rzeczom trudno jest uczciwie zaprzeczać. Pokazywałem jednak drugą stronę, na co dzień może mniej widoczną z monachijskiej perspektywy. Słuchał uważnie i uważnie patrzył dookoła. Być może jego komentarze na blogu będą odtąd nieco inne.
Wycieczkę do stolicy urządziliśmy dla dzieci, bo bardzo o to prosiły. Najbardziej chciały zobaczyć Zamek Królewski i panoramę miasta z trzydziestego piętra Pałacu Kultury. Ale poza tymi atrakcjami były jeszcze trzymane na dłoni kolorowe gołębie, wycieczka dorożką po Starym Mieście, wystawa pająków, plac zabaw, gofry i co tam jeszcze lubią malcy w ich wieku. Do tego słońce i uśmiechnięci przechodnie. To wystarczyło do pełni szczęścia. Gdy dzieci mojego przyjaciela rozbiegły się po zamkowym dziedzińcu, dziewczynka zawołała: „Warszawa jest najlepszym miejscem na świecie! Tu jest tak fajnie, tak kulturowo!”. Jej młodszy braciszek nie chciał być gorszy w komplementach, więc dodał: „Ja bym chciał, żebym ja nie mówiłem po niemiecku”. A po niemiecku mówi lepiej niż po polsku. Obaj z przyjacielem zrozumieliśmy w lot, że chłopiec, na swoją sześcioletnią miarę, wyraził to, co czasem trudno przechodzi przez usta dorosłym.