Logo Przewdonik Katolicki

Karmi i wybacza

Monika Białkowska
Fot. archiwum prywatne

Rozmowa o Maryi z cudownego obrazu, która 300 lat temu otrzymała od papieża korony: o tym, czy ich potrzebuje i dlaczego my potrzebujemy Jasnej Góry, z o. Michałem Leganem

Marzy mi się taka rozmowa o Maryi, która nie będzie miała w sobie ani patosu, ani taniego sentymentalizmu: rozmowa o kobiecie z Ewangelii…
– Czułostkowość to skupienie się na kontakcie emocjonalnym. Patos wiąże się z przeświadczeniem, że mówimy o jakiejś bogini. Ani w jednym, ani w drugim nie ma teologicznej prawdy. Bp Grzegorz Ryś w nowennie przed jubileuszem 300-lecia koronacji tłumaczył, że duchowość maryjna musi być z gruntu ewangeliczna. Tylko w Ewangelii jest prawda o Maryi. To prawda o kimś, kto całą swoją pobożność zbudował na czytaniu z miłością Słowa Bożego. Z miłością! – bo rozumie się tylko to, co się kocha. Kościół zrozumiesz wtedy, gdy go pokochasz. Eucharystię zrozumiesz wtedy, gdy ją pokochasz.
 
Kobietę zrozumiesz, gdy ją pokochasz…
– I Maryję zrozumiesz, gdy Ją pokochasz! Ten element emocjonalny, czułostkowy, również jest tu ważny, bo nie można mieć relacji z ideą, nie można życia oddać za ideę. Ale prawdziwą i głęboką więź z Maryją możemy zbudować tylko dzięki Ewangelii. Dzięki zmaganiu się ze Słowem Bożym, również wtedy, gdy to słowo jest trudne. Dla Maryi też było trudne! W każdym momencie, w którym Maryja pojawia się w Ewangelii, słucha słowa Boga, które jest wbrew temu, co widzi i czuje! Tu słyszy od aniołów, że oto rodzi się król świata – a jednocześnie jest z dzieckiem w stajni. Tu umierający Syn mówi Jej słowa, które brzmią jak praktyczny testament opieki: Jan weźmie Cię do siebie. To musi Ją ranić w najdelikatniejszych przestrzeniach serca! Ma teraz powiedzieć sobie, że miała syna, on umiera, to ona weźmie sobie innego? Tak przecież serce człowieka nie działa! Każde słowo, które słyszy, wydaje się nie pasować do jej doświadczenia. Ale czy z nami jest inaczej? Otwieram Pismo Święte i widzę, że nic w nim nie jest o mnie. Mógłbym odhaczać kolejne: „Nie dotyczy, nie dotyczy, nie dotyczy”. A potem przychodzi zderzenie z jakąś tragedią, leżę połamany na poboczu i nagle okazuje się, że jakikolwiek psalm otworzę, nawet Księgę Kapłańską i Powtórzonego Prawa, i Liczb, wszystko jest o mnie, wszystko o mnie! Słowa stają się żywe. Na ikonie jasnogórskiej widać, że Maryja nie wskazuje dłonią na księgę, ale na twarz Jezusa. Nie mówi: żyj prawem Bożym, kontempluj prawo. Mówi: kontempluj oblicze Chrystusa, poznawaj Go i kochaj.
 
Uporządkujmy trochę historię. W pierwszym odruchu koronacja jasnogórskiego wizerunku Maryi łączy się nam z ogłoszeniem Jej Królową Polski. To jednak były dwa różne wydarzenia.
– Król Jan Kazimierz był głęboko przekonany, że to właśnie Maryi zawdzięcza ocalenie Królestwa z potopu szwedzkiego. Klasztor jasnogórski był jedynym skrawkiem polskiej ziemi, który nie został zajęty przez armię szwedzką – tylko w tych murach Polska się ostała. Król rozeznał więc, że trzeba paść na kolana przed Tą, która ocaliła mu królestwo. Wraz z Sejmem i wszystkimi stanami ogłosił Ją Królową Korony Polskiej. To było w obszarze jego kompetencji. Następnego kroku już wykonać nie mógł: nałożenie koron przekraczało możliwości każdego króla ówczesnej Europy. To mógł zrobić jedynie papież. Papież proszony był o to dwukrotnie, aż wysłał nuncjusza, który sprawę miał zbadać tu, na miejscu. Nuncjusz z Wiednia przybył na Jasną Górę i zobaczył cuda, które działy się na jego oczach. Odpisał do papieża jednym zdaniem: „Prawdziwie za przyczyną Matki Bożej z Jasnej Góry nieprzerwanie dzieją się rzeczy wielkie”. Wtedy papież Klemens XI w 1917 r. przysłał swoje korony.
 
Korony, które niespełna 200 lat później zginęły.
– To ważna i bardzo dramatyczna kontynuacja tej historii. Dziś możemy powiedzieć z dużą dozą pewności, że kradzież koron w 1909 r. dokonała się z inspiracji carskiej. Car chciał bowiem zrobić coś, na co nie poważył się wcześniej Jan Kazimierz, czyli samemu ukoronować Królową Polski. Objąłby wtedy nad Polakami panowanie nie tylko polityczne i militarne, ale również duchowe. Wkroczyłby ze swoją władzą w obszar sacrum, w najgłębsze duchowe doświadczenie polskiego narodu. Dlatego chciał sam przysłać na Jasną Górę swoje diademy i położyć swoje ręce na głowie Królowej Polski. To byłby akt najgłębszego upokorzenia Polaków. Grozę sytuacji pojął abp Bilczewski, który w ekspresowym tempie gnał z Petersburga do papieża Piusa X. Papież również zrozumiał dramat sytuacji i natychmiast wysłał do Polski swoje korony. Jeszcze w liście napisał, że przeprasza za ich skromność, bo to były tylko bazy do właściwych koron, proste, złote blaszki, które dopiero w Polsce dekorowano szlachetnymi kamieniami. Wszystko po to, żeby zapobiec bluźnierstwu, czyli carskiej koronacji na Jasnej Górze.
 
Mówimy o koronach, o królowaniu. Czy to nie są pojęcia jednak trochę spoza naszego doświadczenia? Takie, które niewiele już dla nas znaczą?
– Myślę, że wbrew pozorom to nie jest takie odległe doświadczenie. Rozumiemy królowanie, bo rozumiemy, co to znaczy być bezpańskim. Współczesny człowiek ma głębokie doświadczenie tego, że jest niczyj. Nagle się okazało, że rodzina wcale nie jest czymś, co przetrwa wszystko. Dzieci wiedzą, że na jedną wywiadówkę pójdzie tata, ale na następną może jakiś wujek albo tata numer dwa. Małżeństwa wiszą na włosku albo się rozpadają. Oduczyliśmy się pełnego zawierzenia rodzinie, nie ufamy jej. Straciliśmy doświadczenie naszych dziadków: „jestem z tej rodziny i nic tego nie zmieni”. Oduczyliśmy się też wspólnoty narodowej, gdy okazało się, że podziały w tej wspólnocie są tak głębokie, że biegną nie tylko przez rodziny, ale i przez sam środek ludzkiego serca. To poczucie bezpańskości dotyczy też wspólnoty kościelnej. Jestem w niej, bo jestem ochrzczony, mam swoją parafię, chodzę co niedzielę na Mszę św. Ale też patrzę choćby na skandale w Kościele i myślę sobie: „To nie jest moja wspólnota”. Taka bezpańskość, brak stałego i pewnego punktu odniesienia jest zupełnie nowym doświadczeniem społecznym, obcym poprzednim pokoleniom. Doskwiera nam ona i sprawia, że mamy problemy z tożsamością. Nie umiemy odpowiedzieć sobie na pytanie, kim jesteśmy. Dlatego mamy silną potrzebę posiadania kogoś, kto zapanuje nad naszym życiem, kto sprawi, że nie będziemy niczyi. To takie nasze ubezpieczenie na życie, które znajdujemy w królowaniu Maryi.
 
Czekając na naszą rozmowę, postanowiłam pójść do kaplicy cudownego obrazu i usiąść z boku na schodach. I wtedy przyszło takie poczucie, że jestem tu u siebie. A przecież ani trochę nie bardziej „u siebie” niż wszyscy inni, którzy się tam modlili…
– Właśnie o to doświadczenie tu chodzi. Że przychodzimy tu do Maryi, jak do naszego domu. Gdyby szukać najbardziej podstawowej, maksymalnie zredukowanej definicji macierzyństwa, to matka jest kimś, kto karmi i wybacza. Czym innym jest doświadczenie Jasnej Góry? Jan Paweł II mówił, że to miejsce jest ołtarzem i konfesjonałem narodu. Tu jesteśmy karmieni słowem i Eucharystią. Tu doświadczamy wybaczania, pod czułym spojrzeniem Maryi. Jesteśmy w domu. Nawiasem mówiąc, wiele osób w konfesjonale mówi: przyszedłem przeprosić Matkę Najświętszą. Zawsze mam przy tym wątpliwość dogmatyczną: przychodzi człowiek na sakramentalne spotkanie z Jezusem i mówi, że prosi o wybaczenie Maryję? Mógłbym powiedzieć, że to teologiczny błąd, że proszę się nawrócić, że to nieewangeliczne. Ale w tych ludziach jest takie właśnie doświadczenie wiary! Maryja naprawdę jest przezroczysta i więź z Nią zawsze kończy się na Jezusie. Spotkanie z Nią zawsze prowadzi do Niego. Jasna Góra jest bardzo chrystocentrycznym sanktuarium.
 
A co z koronami? Kobieta z Ewangelii byłaby chyba mocno zaskoczona takimi błyskotkami.
– Nie jesteśmy w stanie dodać Maryi blasku ani Jej upiększyć. I wcale nie chodzi nam o to, żeby Ją upiększać! To jest odruch dziecka, odruch dania mamusi tego, co najpiękniejsze. Dziecko, kiedy idzie na łąkę, przynosi mamie kwiaty. Idzie do ogrodu i wiesza jej na uszach kolczyki z czereśni. Siada przy stole i maluje dla mamy laurkę. To jest tak naturalne, że w ogóle nie warto tego tłumaczyć żadną wielką teologią. Oczywiście jest i teologia, że królowa nieba i ziemi, wszystkie tytuły z litanii loretańskiej, czcigodna tradycja rzymskiego Kościoła, która każe koronować wizerunki, to wszystko jest prawda. Jakiś religioznawca powie, że już boginiom w starożytnym Rzymie nakładano korony, a my robimy to samo. W ogóle nie będę się przerzucał argumentami. To jest inna rzeczywistość: rzeczywistość dziecięcej miłości. Maryja tych koron nie potrzebuje. A my potrzebujemy doświadczenia, że skoro nasi ojcowie nazwali Ją królową, to my mamy obowiązek przenieść to doświadczenie na następne pokolenia, żeby im również służyło. Bo wiemy, jak ono jest nam potrzebne.
 
Byle doświadczenie spotkania z Maryją Królową nie było potrzebne do obrony przed Ojcem, który „zagniewany siecze”…
– Łatwo w kulcie Maryi popaść w niebezpieczną herezję. Wyobrazić sobie, że mamy dwa bóstwa: Boga Ojca, który jest surowy i karzący, i Matkę, która wbrew Ojcu potrafi nas boczną furtką wprowadzić do nieba. To jest wyobrażenie naiwne, głęboko nieprawdziwe i trzeba z nim skończyć raz na zawsze. Skąd się wzięło? Z tego samego, z czego biorą się wszystkie herezje: z fałszywego, wykrzywionego przez grzech obrazu Boga. Jezus Chrystus z tym przyszedł dwa tysiące lat temu do faryzeuszy i do dziś przychodzi z tym do nas. Mówi: odkrywajcie prawdziwe oblicze Boga Ojca. Jeśli nasza wizja Ojca będzie ewangeliczna, to i wizja Maryi będzie prawidłowa. Chcesz być prawdziwie maryjnym człowiekiem? Czytaj Ewangelię i ją całuj, i kochaj. Znów wracamy do początku naszej rozmowy…
 
A jak to jest być paulinem na Jasnej Górze? Pustelnikiem w miejscu, które nigdy nie jest puste?
– Nasze życie najlepiej opisuje opowieść o Kanie Galilejskiej. Aby wydarzył się tam cud, potrzebne były trzy elementy. Potrzebny był ktoś ubogi: to para młoda, której zabrakło wina. Gdyby byli ubezpieczeni albo wystarczająco bogaci, Bóg nie miałby szansy na cud, nikt by go nie potrzebował. Potrzebny był też ktoś o czystym sercu: to Maryja, która prosiła o niemożliwe. Tylko niewinne dziecko może prosić o gwiazdkę z nieba. Tylko Maryja mogła powiedzieć do swojego Syna, który przecież nigdy wcześniej żadnego cudu nie zrobił: jest rzecz niemożliwa do rozwiązania, załatw to!”. Ale był potrzebny jeszcze ktoś posłuszny: to słudzy weselni, którzy w samym środku nocy i w trakcie ciężkiej pracy dostali od jednego z gości absurdalne polecenie. Mieli przynieść 720 litrów wody! Mieli święte prawo powiedzieć: „Nie, później, po co?”. A oni napełnili stągwie, na dodatek po brzegi. Gdyby nie było tych posłusznych ludzi, Bóg nie miałby szansy na uczynienie cudu w Kanie. My, paulini, jesteśmy tymi sługami. Jesteśmy od tego, żeby na ołtarzach świeczki się paliły, żeby żarówki były wkręcone na Szczycie, żeby w konfesjonałach siedzieć po trzy godziny dziennie każdy z nas. To jest piękna, zaszczytna i ewangeliczna funkcja. To też funkcja trudna, która czasami rodzi bunty i pytania o to, czy się tu nie marnuję. Ale Jasna Góra wciąż powołuje, wciąż wyzwala w młodych mężczyznach instynkt takiego służenia. Oczywiście, że musimy walczyć z rutyną i z poczuciem, że to miejsce jest zwyczajne i powszednie. Ale jak zawsze w życiu pomagają w tym bracia: ludzie, którzy tu przychodzą, których spotykamy w konfesjonałach, za kratą w kaplicy, na dziedzińcu, w ostatnim rzędzie na Apelu. To oni nam tłumaczą Jasną Górę.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki