Następnego dnia po ich śmierci w Poznaniu (wówczas miasto Posen w Kraju Warty – Wartegau, jak nazywano polskie ziemie włączone do Trzeciej Rzeszy), rozlepiono afisze informujące, że: „Przez Sąd Nadzwyczajny w Poznaniu dnia 31 lipca 1942 r. (...) Czesław Jóźwiak (...), Edward Klinik, Franciszek Kęsy, Jarogniew Wojciechowski, Edward Stanisław Kaźmierski z powodu przygotowań do zdrady stanu zostali skazani na śmierć. Wyroki zostały dnia 24 sierpnia 1942 r. wykonane”. Od tego czasu minęło już 75 lat.
Edzio Klinik był z nich najstarszy. W lipcu 1942 r. skończył 23 lata. Syn ślusarza-mechanika. W 1939 r. zdał maturę, a w czasie okupacji pracował w firmie budowlanej.
Kilka miesięcy młodszy był Eda Kaźmierski, „chłopak nie zapałka”, najwyższy z nich wszystkich. Rok przed wybuchem wojny zaczął się uczyć na ślusarza-mechanika. Z zamiłowania muzyk, a koledzy nazywali go wprost „kompozytor”.
Czesio Jóźwiak uczył się jeszcze w poznańskim liceum św. Jana Kantego. Kiedy wybuchła wojna, razem z przyjaciółmi zgłosił się do wojska i został przyjęty. Walczył w bitwie nad Bzurą, a po klęsce wrześniowej udało mu się wrócić do Poznania, gdzie podczas okupacji pracował w firmie malarskiej.
Rok młodszy od kolegów Franio Kęsy chciał wstąpić do salezjańskiego Niższego Seminarium Duchownego w Lądzie nad Wartą. Zły stan zdrowia i wojna pokrzyżowały te plany. W tym czasie, żeby mieć konieczne zaświadczenie o zatrudnieniu, Czesio załatwił mu miejsce u malarza.
Najmłodszy z chłopaków, niespełna 20-letni Jarosz Wojciechowski, po odejściu ojca z domu musiał zrezygnować z nauki w gimnazjum i rozpocząć naukę zawodu w Miejskiej Szkole Handlowej. Praktyki odbywał w drogerii.
Poznańska Piątka. Spotkali się w oratorium salezjańskim prowadzonym przy ul. Wronieckiej. To miejsce, panująca tu atmosfera i zasady, no i tworzący je ludzie, kształtowało ich młodość i odcisnęło na nich swoje mocne, pozytywne piętno. Dosłownie na całe życie.
Pod okiem salezjanów
Kiedy po pierwszej wojnie światowej Poznań, wraz z Wielkopolską, został włączony w granice odrodzonej Polski, niewielki kościół i klasztor dominikanek z XIII w. usytuowany na Starym Mieście, były w opłakanym stanie. W 1926 r. prymas Edmund Dalbor sprowadził tu salezjanów, nie tylko po to, aby tchnąć ducha w ruiny, ale przede wszystkim, by podjęli pracę wychowawczą wśród młodzieży. Na wzór swojego założyciela, ks. Jana Bosko, beatyfikowanego trzy lata później. I tak, z niemałym wysiłkiem, na skrzyżowaniu ulic Wronieckiej i Masztalarskiej powstało oratorium z kościołem Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych. Było to miejsce wspólnych zabaw i nauki, a jednocześnie rozwoju duchowego, w którym wolny czas mogli spędzać chłopcy już od ósmego roku życia (w latach 30. miało ono blisko 180 wychowanków). Tu, pod okiem sprawdzonych wychowawców, rozwijali swoje pasje, w sekcjach teatralnej (do której należeli wszyscy z Piątki), chóralnej, sportowej i wielu innych, a także w działających w ramach oratorium stowarzyszeniach religijnych. W to wszystko w sposób jak najbardziej naturalny wpleciona była modlitwa. „Począwszy od roku 1935, od przyjazdu z kolonii wakacyjnej z Ostrzeszowa, sami chłopcy tego zażądali, codziennie były wspólne modlitwy wieczorne ze «słówkiem» na dobranoc”, opisuje salezjanin ks. Leon Musielak, który przed wojną, jeszcze jako kleryk, był jednym z oratoryjnych opiekunów. Napisaną przez niego w 1980 r. książkę, w formie oprawionego maszynopisu, Bohaterska Piątka, pokazuje mi pan Krzysztof Przybył. Na pierwszej stronie odręczna dedykacja autora: „Koledze młodych bohaterów Sylwestrowi Przybyłowi”. – Ojciec poznał „Poznańską Piątkę”, kiedy jako 10-latek, razem z kolegami z bloku przy ulicy Siennej, zaczął chodzić do oratorium. W jego wspomnieniach, które zredagowałem, pojawiają się ich nazwiska jako starszych chłopaków, zwłaszcza Czesława Jóźwiaka, którego nazywano „Tatą” i Edwarda Kaźmierskiego, „Wuja” – wyjaśnia pan Krzysztof. Jego ojciec opowiadając o czasie oratoryjnym, szczególnie ciepło wspominał wakacyjne kolonie salezjańskie, w których do 1939 r. kilkukrotnie uczestniczył. Spanie w stodołach i pod namiotami, wspólne ogniska, występy teatralne, marsze, podchody. „Dziś po tylu latach należy się najwyższy dowód uznania tym wszystkim wychowawcom młodzieży, za ich serdeczne podejście do młodzieży nie zawsze idealnej. (...) Osobiście przebywanie na koloniach nauczyło mnie współżycia z innymi. Uczono mnie poprzez liczne przykłady jak i pieśni, miłości do Boga i Ojczyzny. O wynikach przekonałem się dopiero później, będąc wywieziony jako dziecko w 1940 r. na przymusowe prace do Niemiec, gdzie mimo iż przebywałem tam około pięciu lat, a w tym około dwa lata izolowany od mowy w języku polskim, to pracując śpiewałem sobie właśnie te wszystkie wyuczone na koloniach pieśni” – napisał w swoich wspomnieniach Sylwester Przybył.
Jeden z najstraszniejszych dni
Krótko po wkroczeniu wojsk okupacyjnych oratorium nadal działało, choć w ograniczonej formie. Potem jego pomieszczenia zamieniono na magazyny wojskowe. Chłopcy spotykali się jeszcze w ogródkach działkowych na Chwaliszewie i u braci Serca Jezusowego na Śródce, gdzie ich nowy kolega, Stefan Stuligrosz, zorganizował męski zespół śpiewaczy. W niedziele chodzili czasem na wspólne wycieczki. 21 września 1940 r. dotarła do nich wiadomość o aresztowaniu Edzia Klinika. Gestapowcy wzięli go z miejsca pracy. Dwa dni później, w nocy, Gestapo zgarnęło resztę chłopaków posądzonych o przynależność do tajnej polskiej organizacji wojskowej. Razem z nimi aresztowano oratorianina Henryka Gabryela, który ostatecznie po prawie dwóch latach więzienia spędzonych wspólnie z Piątką, jako nieletni, został zwolniony. Chłopcy trafili do Fortu VII. Fort ów, stanowiący element XIX-wiecznego pruskiego systemu fortyfikacji miejskich, swoją złą sławę zdobył w czasie II wojny światowej. W jego podziemiach Niemcy urządzili więzienie policyjne Gestapo, a potem obóz przejściowy – miejsce przesłuchań i tortur, w którym śmierć poniosło blisko 20 tys. Wielkopolan. Stąd przewożono skazanych, jeśli przeżyli, do obozów koncentracyjnych.
Więźniów budzono tam, włączając światło, o godz. 5.30. Na śniadanie dostawali po 200 gram chleba i kubek czarnej kawy. Na obiad kubek cienkiej zupy, na kolację – znów kawy. Przed i po południu gestapo brało zatrzymanych na śledztwo, z którego prawie wszyscy wracali pobici i zmaltretowani. Dochodziły tu jeszcze paczki od bliskich z żywnością czy ubraniami, w których przemycano grypsy. Brudne rzeczy rodzina mogła zabierać do prania. Siostra Jarosza, Ludosława, zapamiętała jeden z grypsów, schowany w zakrwawionej chustce, w którym brat pisze, że jest bity do nieprzytomności, że trudno wytrzymać, dodając „Módlcie się...”. Edziu Klinik, którego zamknięto w innej celi niż pozostałych chłopaków, tak napisał o dniu swojego śledztwa: „Poniedziałek, jeden z najstraszniejszych dni w mym życiu, którego chyba nigdy nie zapomnę”.
Po czterech tygodniach przewieziono ich do więzienia przy ul. Młyńskiej, gdzie udało im się dostać do jednej celi, ale jedynie na tydzień. Potem ich rozdzielono. Tam też, jak przyznali, pierwszy raz zaznali głodu. O paczkach żywnościowych nie było już mowy. 16 listopada ruszyli z kolejnym transportem. Tym razem do Wronek.
Dwa kawałki chleba, gziczka i czarna kawa
Tu zaczęło się „regularne” więzienie. Zgolono im włosy, przydzielono więzienne ubrania i pracę – skręcanie sznurka z celofanu lub papieru; kto nie wyrobił dziennej normy, nie dostawał obiadu (zupy). Porozdzielanych po różnych celach i oddziałach, łączyła wina wypisana na tabliczkach przy drzwiach celi: „Hochberrat” (Zdrada stanu). „Jestem w celi sam, drzwi zamknięte. Cztery gołe ściany, w oknach kraty, drzwi czarne, okute blachą. Wrażenie straszne, nastrój ponury” – zapamiętał Klinik. Widywali się prawie codziennie, na spacerniaku, niekiedy wymieniając grypsami. W tych warunkach dolewka zupy na obiad, traktowana była w kategoriach cudu. A tu w święto Niepokalanego Poczęcia NMP, 8 grudnia, wszyscy chłopcy dostali dolewkę. Dla nich to był cud, za który postanowili podziękować Niepokalanej nowenną. W efekcie Kaźmierskiemu zabroniono w grudniu pisania listu do rodziny, a Henio Gabryel został pobity. Ale już w styczniu „skrzyknęli się” na nowennę przed wspomnieniem ks. Bosko (31 stycznia).
Ciężkim doświadczeniem była dla chłopców Wigilia, nie dość że spędzana w tak trudnych warunkach, to jeszcze pierwsza poza domem. Tak opisał ją Edzio Klinik, który wylądował na innym oddziale: „Cicho, smutno, szary stolik nakryty serwetką a na nim dwa kawałki chleba, gziczka i czarna kawa”. Eda Kaźmierski przyzna później w jednym z grypsów, pisząc o Wronkach, że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. „Tam się poznałem i zauważyłem, jak mi dużo brakuje, aby być dobrym synem księdza Bosko, miłym Bogu, pożytecznym bliźnim i prawdziwą pociechą rodziny”. Także Franio Kęsy wyzna: „tam postanowiłem żyć inaczej, tak jak nam nakazał ksiądz Bosko, żyć, aby się Bogu podobać i Jego Matce”.
23 kwietnia 1941 r. przetransportowano ich pociągiem do Berlina, do więzień sądowych w Neukölln i Spandau. Stanęli kolejno przed Sądem Okręgowym, Wojennym i Specjalnym. Mieli tu nieco więcej swobody. Eda, który był w celi z Frankiem, pisze: „Po spacerze zabieramy się do pracy, podczas której mówimy pacierz i śpiewamy Godzinki”. W listach do rodzin chłopcy przyznają jednak, że przychodzą na nich także ciężkie chwile zwątpienia. „Wtedy westchnienie skierowane do naszego Wszechmogącego Ojca i Ucieczki grzeszników przynosi nam nie tylko natychmiastowy spokój, ale pomnaża naszą wiarę i ufność” – wyznaje Eda, dodając: „Jakaż to siła ta nasza wiara! Są tacy także tutaj, którzy w nic nie wierzą. Jakże dla nich straszna ta niewola. Słychać tam tylko przekleństwa i złorzeczenia. (...) Bóg wie, co jest najlepsze. On wie, czego nam potrzeba”.
Wydaje się, że wiedzieli, co ich czeka i przygotowywali się na tę chwilę. Modlitwa i codzienne trudne doświadczenia zbliżały do Boga. W rzeczach odesłanych już z Drezna rodzinie Edzia Klinika była, jak podaje ks. Leon Musielak, m.in. książeczka do nabożeństwa własnoręcznie sklejona z pergaminowego papieru: 48 kartek o rozmiarach 8,5 na 6,5 cm, w tym 34 kartki zapisane jednostronnie jego charakterem pisma. Jako jedną z pierwszych umieścił w niej modlitwę o cierpliwe znoszenie wszelkich przykrości życia.
Do zobaczenia w niebie!
W maju 1942 r. chłopców przewieziono do ciężkiego więzienia w Zwickau. Tu trafili do dużych 80-osobowych cel. Praca była dużo cięższa – więźniów zaprzęgano m.in. do wozów – i mniejsze racje żywnościowe. Dożywiali się okazjonalnie łupinami od ziemniaków, choć „trudno przechodziły przez gardło”. To był dla nich najgorszy okres uwięzienia. Ale to właśnie tu, kiedy okazało się, że jednym ze współwięźniów jest ksiądz z Poznania, po raz pierwszy mogli skorzystać z sakramentu pojednania.
1 sierpnia zapadł w końcu wyrok – śmierć za zdradę stanu przez zgilotynowanie. Chłopców z Wronieckiej przewieziono do więzienia w Dreźnie. Tam, 24 sierpnia – wówczas tego dnia przypadało wspomnienie Matki Bożej Wspomożycielki Wiernych tak czczonej w poznańskim oratorium – między godz. 20.30, a 20.40, wyrok wykonano. O tym, co działo się w sercach tych młodych ludzi, przeczołganych przez hitlerowskie więzienia po to, aby ostatecznie ich zabić, świadczą listy do rodzin napisane dosłownie kilka kwadransów przed śmiercią.
„Wiem, że Maryja, Wspomożycielka Wiernych, którą przez całe życie czciłem, wyjedna mi przebaczenie u Jezusa. Przed chwilą wyspowiadałem się i zaraz przyjmę Komunię św. (...) Zmówcie pacierz o spokój mej duszy. Ja będę się modlił za Was do Boga o błogosławieństwo i o to, abyście kiedyś razem mogli zobaczyć się w niebie” – pisał Czesio Jóźwiak. „Idę do nieba, do zobaczenia!” – kończył list Franio Kęsy.
* * *
13 czerwca 1999 r. Jan Paweł II beatyfikował 108 polskich męczenników II wojny światowej. Wśród nich było jedynie 9 osób świeckich – w tym Poznańska Piątka.