Moje życie sakramentalne legło w gruzach! Oczywiście mnóstwo w tym zdaniu przesady i niepotrzebnych emocji, bo dokładnie chodzi „tylko” o życie „spowiednicze”, które wcale nie legło w gruzach, lecz napotkało poważne przeszkody.
Otóż mam to szczęście, że niemal po sąsiedzku, zaledwie kilka przystanków od domu, znajduje się klasztor Monastycznych Wspólnot Jerozolimskich. Otwarty kościół, adoracja, liturgia dostępna dla wszystkich. Cudowne miejsce, bez dwóch zdań. I to właśnie tam do niedawna korzystałam z sakramentu pojednania.
Ojcowie spowiadają w określonych godzinach popołudniami w środku tygodnia (niestety, dość wcześnie, dla wielu to jeszcze godziny pracy), ale kiedyś możliwa była także spowiedź w niedzielę rano, bodaj półtorej godziny przed rozpoczęciem Eucharystii. Fantastyczne rozwiązanie (wiem, nie każdy teolog się ze mną zgodzi) dla zapracowanego człowieka, który naprawdę bardzo nie lubi spowiadać się w czasie (niedzielnej) Mszy.
A nie lubi, bo: i Eucharystia, i spowiedź są przecież sakramentem, czyli bardzo szczególnym spotkaniem z Bogiem, więc zasługują też na szczególne potraktowanie – formuła 2w1 niekoniecznie spełnia te warunki; kiedy organista włoży serce w granie – a tak przecież powinien! – to ani ksiądz nie słyszy mnie, ani ja księdza, więc co zrobić, żeby ksiądz mnie jednak słyszał, ale tylko on, a nie cała kolejka do konfesjonału? A skoro jesteśmy już przy innych oczekujących, to wiadomo, spowiedź w czasie Mszy powinna przebiegać sprawnie, gdyby więc pojawiła się potrzeba głębszej i nieco dłuższej rozmowy na jakiś temat, to dla wszystkich byłoby to dość kłopotliwe.
Dlatego właśnie tak bardzo lubiłam moje poranne niedzielne spowiedzi – niespieszny rachunek sumienia, sakrament pojednania, chwila na modlitwę po i w końcu Eucharystia. Sprawa jednak jest już nieaktualna i być może (nie wiem tego na pewno) ktoś zaważył tu słuszny skądinąd argument podnoszony przez wielu teologów, że w Dzień Pański to się świętuje, a nie pokutuje. Racja! Tylko co mamy w zamian?
Oczywiście wiem, że dla chcącego nie ma nic trudnego, choć nie zawsze i nie do końca zgadzam się z tym zdaniem. Oczywiście, są takie kościoły (szczególnie w większych miastach), w których księża spowiadają dłużej i w innym czasie niż tylko podczas porannej i wieczornej Mszy. Oczywiście, znam instytucję stałego spowiednika, z którym penitent umawia się na konkretny dzień i godzinę. Ale czy nie warto zrobić czegoś, co naprawdę ułatwiłoby zabieganym, mocno zapracowanym świeckim dostęp do spowiedzi bez konieczności „miksowania” jej z Eucharystią?
Od kilku lat w Wielkim Poście niektóre parafie organizują tzw. Noc Konfesjonałów – kościoły są wtedy otwarte do późna, spowiednicy czekają na ludzi, nierzadko towarzyszy temu adoracja Jezusa. Czy nie byłoby świetnie, gdyby takie Noce Konfesjonałów odbywały się w każdej większej parafii raz w miesiącu, choćby w pierwsze piątki? Przecież sakrament pojednania powinien być dla nas jak chleb – wyjątkowy, ale i powszedni, a nie doroczny event czy „odpukanie” chrześcijańskiego obowiązku przy akompaniamencie pieśni na wejście.