Przyznaję: nigdy jeszcze żaden obcy prezydent w ten sposób nie przemawiał do Polaków. Przypomnijmy sobie Baracka Obamę i jego słowa o „polskich obozach śmierci”. Przypomnijmy niemieckiego prezydenta Romana Herzoga, który pomylił powstanie warszawskie 1944 r. z powstaniem w getcie. Sięgnijmy wstecz jeszcze dalej i przypomnijmy Franklina Delano Roosevelta, „nadzieję wolnego świata”, który wysłuchawszy dramatycznej relacji Jana Karskiego o eksterminacji Polaków i zagładzie polskich Żydów zapytał emisariusza, czy po wojnie Polacy będą zainteresowani importem amerykańskich koni. Lekceważąca ignorancja okraszona pięknym słówkiem – podobnych dowodów zainteresowania ze strony wielkiego świata mieliśmy aż nadto przez ostatnie 80 lat. Prezydent Donald Trump powiedział nam coś zupełnie innego.
Leczenie ran
Zacznijmy od symbolu: od powstania 1944, bo to pod jego pomnikiem miała miejsce mowa amerykańskiego prezydenta. Trump mówił o tym historycznym wydarzeniu z najwyższym szacunkiem, kilkakrotnie powracał do tego wątku. W pewnym momencie przerwał przemówienie, odwrócił się do trybun delegacji i oklaskami powitał weteranów. Kiedy już myśleliśmy, że skończył, on raz jeszcze do powstania powrócił, przez kilka minut szczegółowo opisując stan barykad w Alejach Jerozolimskich. To był szok. Prezydent USA każdym wypowiedzianym zdaniem leczył polskie rany i siniaki, których uzbierało nam się dużo za życia ostatnich pokoleń. Rany się zabliźniły, do siniaków już się przyzwyczailiśmy – ale to nie znaczy, że nie pamiętamy, jak smakuje ból. Ten balsam był potrzebny i nam, i jemu. Cokolwiek myśleć o motywach Trumpa, jedno można powiedzieć na pewno: prezydent USA, ucząc się pilnie polskiej historii, by potem, przez 40 minut z pamięci recytować jej szczegóły, chciał nas przekonać, że skończyły się czasy okraszonej pięknymi słówkami ignorancji. Polska jest poważnym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych i będzie traktowana poważnie.
Pora na łyk zimnej wody. Posmarowani miodem od stóp do głów nie zapominajmy, że oczekiwaliśmy po Trumpie więcej konkretów. Myśleliśmy, że powie więcej o naszym bezpieczeństwie i gospodarczej stabilności. Zamiast tego usłyszeliśmy pean o naszej tożsamości. Czy to jednak źle? Niekoniecznie. Donald Trump zdobył prezydencki fotel jako biznesmen i doskonale wie, że świat – w tym Polacy – nadal widzi go w tej roli. Być może sądzi, że nie musi udowadniać, iż jest człowiekiem konkretu. Konkrety kryją się w cieniu gabinetowych ustaleń, offsetowych umów – to od nich, a nie od deklamowanych frazesów zależeć będzie realny wymiar polsko-amerykańskiej współpracy. Skądinąd Trump przemawiając na placu Krasińskich, o biznesie bynajmniej nie zapomniał. Amerykańskie patrioty dla Polaków, amerykański skroplony gaz dla Europy Środkowej – te akcenty nie przypadkiem znalazły się w jego przemówieniu. Trump nie zapomniał też o tych najważniejszych konkretach. Zdecydowanie potwierdził gotowość Ameryki do wypełniania zobowiązania zawartego w artykule piątym Paktu Północnoatlantyckiego, mówiącym o wspólnej, solidarnej obronie w razie ataku na któregokolwiek członka NATO. Wyraźnie obiecał także wspierać – politycznie i gospodarczo – rysujące się zarysy wspólnoty państw Trójmorza.
Jednak wszystkie te konkrety nie zdominowały prezydenckiego przemówienia. Jego charakter był inny i naiwnością byłoby brać to za efekt jakiegoś wypadku przy pracy, braku czasu na przygotowanie fachowej analizy. Trumpowi czasu nie brakowało, skoro poświęcił go na studiowanie topografii powstańczej Warszawy. Powiedział dokładnie to, co zaplanował. „W tym szaleństwie jest metoda” – znamy te słowa z Hamleta.
Wizjoner
W Warszawie Donald Trump nie chciał pokazać się światu jako biznesmen, ale jako przywódca wolnych krajów. Biznesmenów, większych i mniejszych, nam dzisiaj nie brakuje, natomiast odczuwamy potężny deficyt polityków myślących w skali szerszej niż horyzonty interesów przedsiębiorstwa. Krótko mówiąc: ludzi obdarzonych wizją. Prezydent USA postanowił zaprezentować się w tej właśnie roli.
Wizja Trumpa jest wizją konserwatywną, a słowo „konserwatyzm” nie bardzo pasuje do stereotypu przełamującego schematy wizjonera. Jednak takie mamy czasy. Świat uwierzył w szereg optymistycznych obietnic, co więcej – świat się do tej wiary przyzwyczaił. I teraz, gdy wychodzi na jaw cała iluzoryczność owych obietnic, trudno nam się z nimi rozstać. Politycy nie wiedzą, jak odpowiedzieć na to wyzwanie. Załamują ręce, mówiąc: nic się nie da zrobić. Musimy przyzwyczaić się do tego, że będziemy coraz więcej pracować i coraz mniej zarabiać. Musimy przyzwyczaić się do terrorystów. Trump mówi inaczej. Wskazuje na stare, sprawdzone wzory. Może niepotrzebnie je odrzuciliśmy, skoro były dobre dla poprzednich pokoleń?
W tym kontekście spod pomnika Powstania 1944 padło zasadnicze pytanie: „Czy jesteśmy gotowi zachować naszą cywilizację w obliczu tych, którzy chcieliby ją zniszczyć?”. Słowo „cywilizacja” już od dawna nie pada z ust polityków wiodącego, lewicowego i liberalnego nurtu. Jest podobno niemodne, ponadto cokolwiek niebezpieczne, bo rozbudzające postkolonialną pychę i szowinizm Europejczyków. Ale usuwając pojęcie cywilizacji poza horyzont własnego dyskursu, politycy ci nie są w stanie postawić właściwej diagnozy tego, co boli i co zagraża Europie oraz całej euroatlantyckiej wspólnocie. A zagrożenia te mają właśnie cywilizacyjny wymiar. Chorobą naszej cywilizacji jest bowiem to, co zagraża nam zarówno od zewnątrz (jak na przykład terroryści), jak i od wewnątrz (starzenie się społeczeństwa).
Rzucenie rękawicy
Trump formułuje swoją wizję, używając starych, sprawdzonych pojęć. Mówi o potrzebie wysiłku, sugeruje nawet konieczność walki w przypadku obrony naszej cywilizacji przed zniszczeniem. Wartości, do których się odwołuje, są czytelne. To prawda – nie dla wszystkich. Ale przynajmniej dla dużej części słuchaczy. Ich liczba, można przypuszczać, będzie coraz większa, bo coraz więcej ludzi odczuwa rozczarowanie frazeologią lewicy. To wystarczający powód, aby skupić się na tych, którzy chcą słuchać. Nie da się dogodzić wszystkim, a jeśli ktoś mówi tak, by to osiągnąć, nie mówi prawdy. Jak francuski prezydent Macron, który ostatnio, udzielając połajanek Polsce, Węgrom i Czechom, przekonywał, że czyni to w imię „europejskich wartości”. Ale właściwie jakich? Tego już nie powiedział.
Prezydent USA idzie dalej. Wspominając historyczną Mszę na placu Zwycięstwa – całkiem niedaleko od placu Krasińskich – mówił o wiernych, którzy słuchając Jana Pawła II zaintonowali hymn My chcemy Boga. Tak było, sam tam stałem i śpiewałem z innymi. Również teraz, kontynuował Trump, potrzeba nam tego samego. „Polacy, Amerykanie, Europejczycy nadal wołają wielkim głosem: my chcemy Boga”. Większość polityków Europy zdanie to może dziś odebrać jak rzucenie rękawicy. Ale my, jako katolicy, z takiego stawiania sprawy możemy się tylko cieszyć.
„W Polakach postrzegamy duszę Europy”, „Polacy i ich sąsiedzi” w Europie Środkowej – niewątpliwie miło nam było tego słuchać. Pamiętajmy tylko o pewnej naszej przypadłości: łatwo wpadamy w samozadowolenie. Nie ulegajmy też pokusie składania zmęczonych pracą rąk – bo przecież jest tak dobrze! Jeśli prawdą jest, że znaleźliśmy się w sercu Starego Kontynentu, dla nas oznacza to tylko wezwanie do jeszcze większej pracy. I większej pokory.