Logo Przewdonik Katolicki

Miłość nie kończy się na wypadku

Joanna Mazur
FOT. KRZYSZTOF KWIĘCIŃSKI. - Za pieć lat chcemy, aby przed moim wózkiem jechał inny wózek. Wyobrażamy sobie siebie jako rodzinę. Po prostu chcemy być razem.

Codziennie pokonują to, co dla innych wydaje się niemożliwe. Mimo niepełnosprawności tańczą, podróżują, marzą i się modlą. Są szczęśliwi z Bogiem.

Poznali się „przez przypadek”. Był sierpień 2008 r. Zimna noc w Radomiu. Ania z koleżanką wracały z imprezy. Marzły. Po drugiej stronie ulicy szedł chłopak w ciepłej bluzie. Zapytały, czy im ją pożyczy. Pożyczył. Rozmawiali z Arturem jeszcze półtorej godziny. Przez dwa lata byli razem „w kratkę”. Schodzili się i rozchodzili. – Modliłam się do Boga – spraw, abym przestała go kochać albo abyśmy w końcu byli razem na poważnie – wspomina Ania.
Dwa tygodnie później Artur jechał na rowerze. Chciał zjechać z niepozornej górki – nie wiedział, że kończy się ona w połowie betonowym uskokiem. Przewrócił się i upadł na głowę. Nie mógł się ruszyć. Przewieziono go na OIOM. Diagnoza – zmiażdżenie dwóch szyjnych krążków międzykręgowych. Nacisk na rdzeń kręgowy. Na stole operacyjnym Artur ląduje za późno – dopiero po dwudziestu godzinach. Powinien po pięciu. Przez pierwszy tydzień jest reanimowany minimum dwa razy dziennie. Serce i płuca przestają działać. – Myślałem, że umieram. Chciałem powiedzieć wszystkim, aby mnie zostawili i pozwolili mi odejść. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że życie jest takie wspaniałe – wspomina Artur. Mijały tygodnie, a on nie odzyskiwał czucia. Przez półtora miesiąca Ania nie miała z nim żadnego kontaktu. Nie chciał, aby wiedziała go w takim stanie – podłączonego do kilkunastu urządzeń, z rurką tracheotomijną w tchawicy.
Pierwsze spotkanie po wypadku pamiętają ze szczegółami. Mieli gotowe „przemówienia”. Nic z tego nie wyszło. Zanim Ania zdążyła powiedzieć słowo, pielęgniarka podała jej talerz z zupą, którą karmiła Artura. Nigdy wcześniej nie karmiła osoby dorosłej. Trzęsły się jej ręce. Zaczęli rozmawiać dopiero po drugim daniu. Szczerze. Artur zaproponował Ani odejście – zapewnił, że zrozumie. Nie chciał, aby została przy nim z litości. Ona nie chciała o tym słyszeć. Wiedziała, że to jest odpowiedź na jej modlitwę – w końcu poczuła, że chce z nim być. Na zawsze.

Spojrzenie na krzyż
Ania była w Kościele od zawsze. Kazano jej chodzić na Mszę – to chodziła. Z Bogiem rozmawiała jak z kumplem, nie jak z przyjacielem. Płytko. Zawsze się uśmiechała, ale w środku była pustka i smutek. Artur od najmłodszych lat był ministrantem. Największą frajdę sprawiało mu pomaganie księżom na codziennych Mszach o szóstej trzydzieści. Średnio służył do dziesięciu Mszy w tygodniu. W piątej klasie podstawówki przeczytał całe Pismo Święte. Cztery razy. W gimnazjum wszystko zaczęło się zmieniać. Przestał chodzić do kościoła, a po przeprowadzce w nowej parafii nie był już ministrantem. Żył od imprezy do imprezy.
Po wypadku przyszedł moment buntu. Rehabilitacja nie przynosiła efektów, a ciało Artura było sparaliżowane – mógł ruszać tylko głową. Półtora roku depresji i obwiniania innych, w tym Boga. Półtora roku bez wychodzenia z domu. Nie modlił się. Nie chciał się wyspowiadać.  Po powrocie do domu odwiedził go nowy proboszcz. Pytał, jak może pomóc. Na Arturze nie zrobiło to wrażenia. Po kilku tygodniach proboszcz przysłał kleryka Grzegorza. To on namówił Artura i Anię na wyjazd do Piekoszowa na wczasorekolekcje. Artura „kupił” opowieściami o innych niepełnosprawnych, którzy radzą w sobie w życiu. Pojechali. Zachwycili ich ludzie. Niepełnosprawni od urodzenia, niepełnosprawni po wypadkach i wolontariusze. Panowała domowa atmosfera. Wszyscy dzielili się swoimi doświadczeniami i praktycznymi wskazówkami – jak jedzą, jak korzystają z toalety, jak się myją. Wielu z nich pracowało i by przyjechać, wzięli urlopy. To był dla Artura szok.
Rehabilitację przeplatała modlitwa. Po dwóch tygodniach Artur zdecydował się na spowiedź. Pierwszy raz od wielu lat. – Wcześniej, gdy patrzyłem na krzyż, widziałem tylko jedną perspektywę – Jezusa do krzyża przybiły moje grzechy A ja miałem ich wtedy mnóstwo. Czułem się winny. Moja spowiedź trwała godzinę. Zmieniła wszystko. Po niej, gdy patrzyłem na krzyż, widziałem kogoś, kto mnie kocha. Czułem się jak syn marnotrawny, który wraca do ojca. Wyrzekłem się grzechów i zobaczyłem Jego radość z mojego powrotu. Jak wracaliśmy z obozu, to wiedzieliśmy, że całe nasze życie zupełnie się zmieni. To był moment przełomu.
Artur po powrocie dostał swój pierwszy elektryczny wózek. Zaczęli wspólnie wychodzić na spacery – najpierw blisko domu, później do miasta. Jeździli autobusami. Było ciężko. Po jakimś czasie kupili auto – czerwonego fiata ducato przystosowanego specjalnie do jego wózka. Artura zachwycało wszystko – od zielonej trawy po każdego spotkanego człowieka.

Ślub, nie stypa
O ślubie rozmawiali kilka miesięcy po wypadku. Chcieli, aby odbył się on, gdy Artur stanie na nogi. Tak się nie stało. – Skoro połączył nas Bóg i razem Go kochamy, to stwierdziliśmy, że nie ma na co czekać – tłumaczy Ania. Artur oświadczył się Ani na wizji – podczas programu na YouTube. Nie miała wątpliwości. – Nie pamiętam już ile osób wtedy przy mnie płakało. Fotograf, pani ze sklepu z sukniami ślubnymi. Wszyscy byli wzruszeni naszą historią – wspomina. Dekoracje ślubne, śpiewniki i winietki Ania wykonała ręcznie z pomocą koleżanek.
W dzień ślubu zaspali dwie godziny. Przygotowania były nerwowe, ale wszystko dopięli na ostatni guzik. Kazanie wygłosił ks. Grzegorz – wcześniej kleryk, który namówił ich na pierwszy wyjazd do Piekoszowa. Podczas przysięgi w kościele płakali wszyscy oprócz nich. Ani zadrżał głos, a Artur rozśmieszył ją jej ulubioną miną. Prawie parsknęła śmiechem. Obrączkę Artur nałożył Ani ustami. Pierwszy taniec trenowali wiele tygodni. Na weselu bawiły się nawet kelnerki, które początkowo spodziewały się stypy. Goście zadedykowali młodej parze piosenkę, której fragment brzmi: „Czy dasz radę kochać, mimo że ja nie umiem już sam, bez Ciebie wstać?”.

Tetrotrip
Jeszcze przed ślubem, tuż po powrocie z Piekoszowa zaczęli wspólnie marzyć. Pomogła im modlitwa. Ania zaczęła myśleć o Barcelonie. W ciągu dwóch lat ich marzenia zaowocowały. W nie cały miesiąc po ślubie wyjechali na „Tetrotrip”. Nazwę zaczerpnęli od słowa „tetrus”, którą potocznie określa się osobę sparaliżowaną. W ciągu 57 dni przejechali 12 krajów europejskich. Chcieli zbliżyć się do siebie, do Boga i sprawdzić, jak te kraje są dostosowane do potrzeb osób niepełnosprawnych. Wyjechali w czwórkę – Ania, Artur i dwóch znajomych. Spali w aucie. Miejsce do parkowania szukali najczęściej po zmierzchu. Pewnego dnia trafili do pięknej dzielnicy w Lizbonie, nie wiedząc, gdzie dokładnie są. Parking był pusty. Rano zobaczyli, że stoją przy klasztorze Hieronimitów, blisko portu, skąd Vasco Da Gama wyruszał na wyprawę do Indii. Zaskoczył ich parking pełen autokarów.
Szczególnie pokochali Sewillę – najcieplejsze miasto w Europie. – Dla niepełnosprawnych na wózku polski klimat jest bardzo uciążliwy. Ubieranie się „na cebulkę” to męczarnia. Im cieplejszy klimat, tym łatwiej się funkcjonuje – dodaje Artur.

Miłość to nie sielanka
Ania wstaje pierwsza i kładzie się ostatnia. Zrezygnowała z pracy, aby stać się prawną opiekunką męża. Sama Artura myje, ubiera i sadza na wózek. Przez lata wypracowała swoje „techniki”. Dzieli się nimi na blogu i YouTubie. Często jest zmęczona i łapie kontuzje. Na obozach, gdy Artur jest na rehabilitacji, ona zasypia obok na ławce. Budzenie to drażliwy temat. – Ania nigdy nie słyszy budzika. Budzik jest dla mnie, abym ja mógł ją obudzić – śmieje się Artur. – I cztery drzemki pod rząd też są dla mnie. Czasami krzyczę, czasami śpiewam, a czasami brakuje mi cierpliwości.
Gdy Ania chce wyjechać sama do rodziców lub na rekolekcje z koleżankami, zastępują ją przyjaciele. Czuje się w tym wolna. – Artur wie, że mam prawo być zmęczona. I wie, że nie mam pretensji, że muszę przy nim „robić” – tłumaczy Ania. – To dla mnie radość. To była przecież moja świadoma decyzja i jestem szczęśliwa. Czasami przychodzi po prostu „zmęczenie materiału”.
Posiłki przygotowują razem – Artur wyszukuje przepisy w internecie i odmierza czas gotowania. I oczywiście degustuje. Jest specjalistą od przypraw. Zachwyca się smakiem każdej potrawy. Ania robi świetne sałatki – przyznaje.
Artur pracuje od trzech lat. Jest analitykiem internetowym. Dzięki szkoleniom i specjalnemu oprogramowaniu sprawnie porusza się w sieci, montuje filmy i szuka ludzi podobnych do niego. Radzi się i daje rady. Często jest stanowczy.  – Pierwszą osobą, z którą rozmawiałem w ten sposób, był chłopak, którego poznałem jeszcze w szpitalu. Miał 35 lat i przed wypadek był sparaliżowany od pasa w dół. Miał żonę i 10-letnią córeczkę. Nie mógł się pogodzić z tym, że jest przykuty do wózka. W pokoju byliśmy w czterech chłopaków – wszyscy w gorszym od niego stanie. Pewnej nocy powiedzieliśmy mu, że ma się wziąć w garść. Ma przecież szczęście – ma już żonę i dziecko – nikt z nas nie miał na to perspektyw. Chłopak już drugiego dnia sam usiadł na wózek. Dwa tygodnie później witał żonę i córeczkę na dole w holu szpitala. Wielu osobom potrzebne jest takie otrzeźwienie. Życie nie kończy się na wypadku.

Budzik
Dzisiaj Ania i Artur jeżdżą po całej Polsce i głoszą rekolekcje nie tylko dla niepełnosprawnych. Ostatnio mówili do małżeństw. O miłości, służbie i poświęceniu. – Małżeństwo jest drogą do nieba. To świętość. Ważne jest to, żeby nie oczekiwać zmian u drugiej osoby, ale zmieniać się samemu. To ja powinnam się zmieniać dla męża, aby być lepszą żona – tłumaczy Ania.
Artur odkrywa swoje powołanie do mówienia o Bogu i nie tylko. – Wiele osób przyznaje, że mam do tego talent. A jak w przypowieści o talentach – nie mogę tego zakopać. Gdy ludzie słuchają naszej historii, umniejszają swoje problemy, zyskują inną perspektywę i czują się zachęceni. Jeżeli w ten sposób mogę komuś pomóc, to jest to dla mnie radość – tłumaczy.
– Ludzie żyją jak automaty – praca, szkoła, dom. Biegną, sami nie wiedzą gdzie. Nie zastanawiają się. Wpadają w rutynę. Myślą, że wszystko im się należy. Że to normalne, że chodzisz, masz dom i pracę. Moje życie przed wypadkiem właśnie tak wyglądało – przyznaje Artur. – Ja otrzymałem łaskę – taki „budzik”. Wypadek mnie obudził i zobaczyłem życie na nowo.  Nie każdy musi tego doświadczyć – można się obudzić bez tragicznej sytuacji, ale jest to bardzo trudne. Moje życie zmieniło się o 180 stopni – zobaczyłem, że jest piękne. Zobaczyłem, że Bóg jest. I choć to brzmi niewiarygodnie, to teraz jestem bardziej szczęśliwy. Nie obwiniam Boga za to, że zabrał mi tamto życie. Dziękuję Mu, że postawił mnie na tej drodze, z takimi problemami. To dzięki Bogu moje życie nie jest stracone.
 
 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki