Deklaracja Rzymska miała uświetnić 60-lecie podpisania traktatów dających początek dzisiejszej Unii Europejskiej. Czy rząd jest zadowolony z jej treści?
– Ten dokument został ukształtowany w znacznym stopniu przez Warszawę. Unia Europejska nie jest dzisiaj w takim położeniu, w którym może po prostu beztrosko świętować. Nie może więc pozwolić sobie na dokument, który byłby całkowicie celebracyjny czy dekoracyjny. Dlatego sporo czasu zabrało takie uzgodnienie poszczególnych jego fragmentów, aby były one do zaakceptowania z polskiego punktu widzenia. Zależało nam przede wszystkim na tym, żeby dokument nie sprawiał wrażenia, że pożądanym scenariuszem dla UE jest jakikolwiek podział. I to zostało zrobione w bardzo właściwy sposób, ponieważ ten fragment Deklaracji odnosi się tylko do aktualnego stanu traktatowego, czyli pewnego poziomu elastyczności UE, która w gruncie rzeczy jest zaletą. My nie oponujemy przeciwko elastyczności, ale przeciwko trwałemu podziałowi.
Drugim ważnym problemem były kwestie społeczne.
– Nie chcieliśmy, aby agenda społeczna była zaproszeniem do budowania podziałów na wspólnym rynku, do ograniczeń w dostępności do niego np. dla polskich przedsiębiorców, usługodawców czy pracowników. Nie chcieliśmy również, aby w Deklaracji były zawarte niezdefiniowane, mgliste odniesienia do ideologii gender. Nie mamy nic przeciwko temu, aby UE szanowała zasadę równości kobiet i mężczyzn, to jest zasada polskiej konstytucji. Natomiast zdecydowanie oponowaliśmy przeciwko takim zapisom, które by stwarzały wrażenie, że chodzi o inżynierię społeczną, jaką jest koncepcja genderowa.
Jednym z celów było też uniknięcie sformułowania o „Europie kilku prędkości”. Deklaracja mówi jednak o „różnym tempie” w odniesieniu do podążania w jednym kierunku.
– Wystarczy to zdanie przeczytać do końca, żeby być zupełnie spokojnym. W drugiej części tego zdania jest wyraźnie mowa o tym, że należy tę elastyczność stosować tylko w wyjątkowych przypadkach, zgodnie z dotychczasową praktyką, z tym jak robiliśmy to w przeszłości i, co najważniejsze, zgodnie z traktatami. Zgodnie z nimi można faktycznie powołać tzw. wzmocnioną współpracę, ale tylko w sytuacji, kiedy to nie uderza w integralność wspólnego rynku i samej Unii, a taka współpraca musi być permanentnie otwarta dla każdego, kto chce do niej przystąpić. Z tym nie mamy żadnego problemu. Polska cztery razy nie włączyła się do wzmocnionej współpracy m.in. w zakresie patentu europejskiego i taka elastyczność nie tylko nam nie przeszkadza, ale uważamy ją za zaletę architektury unijnej.
Nie martwi Pana fakt, że w rocznicowej deklaracji nie pojawiło się żadne odniesienie do chrześcijaństwa, etyki czy moralności, na których bazowali ojcowie założyciele wspólnej Europy?
– Europa dzisiaj, po tych 60 latach, jest społecznie w zupełnie innym miejscu. Społeczeństwa europejskie pod względem kulturowym i cywilizacyjnym różnią się diametralnie. Wtedy żyliśmy w czasie, gdy Europa była dość jednorodna, dziś jest bardzo zróżnicowana. Polska pod względem kultury chrześcijańskiej jest wciąż w tym samym miejscu, w którym Europa była 60 lat temu. Natomiast znaczna część Europy przeszła bardzo daleką drogę, według mnie drogę w złym kierunku, która nie pomaga np. w budowaniu pewności społeczeństw europejskich co do tego w jaki sposób chcemy żyć. Takie są fakty, w związku z tym wspólny mianownik europejski musi uznawać to zróżnicowanie.
Czy Deklaracja zawiera refleksję elit europejskich dotyczącą tego, co dzieje się w Europie i na świecie?
– Europa nie wie dzisiaj, co ze sobą zrobić, a ma przed sobą poważne pytania. Świat stał się dużo bardziej skomplikowany z europejskiego punktu widzenia. To jednak nie jest powód, dla którego należy załamywać ręce czy też odczuwać niezdrową satysfakcję. To raczej powód, dla którego Polska powinna aktywnie brać udział w kluczowej europejskiej debacie o przyszłości. Powinna jasno mówić czego chce, jak ta Europa ma wyglądać, co Europie służy, a co nie.
Przejdźmy do Brexitu. Jak będą wyglądały relacje instytucji unijnych z Wielką Brytanią w takcie procesu jej wychodzenia z Unii? Pojawiają się sygnały, że to nie będzie łatwa droga.
– Porozumienie o wyjściu musi dotyczyć przede wszystkim zobowiązań finansowych i praw obywateli państw członkowskich. W tej sprawie Komisja Europejska musi znaleźć rozsądne, sprawiedliwie rozwiązanie. To jest w żywotnym polskim interesie. Również nasi obywatele muszą uzyskać właściwe gwarancje prawne i w tym sensie oczywiście należy spodziewać się trudnych momentów w tych negocjacjach. Interesy są przecież rozbieżne. Nagle musimy usiąść po dwóch stronach stołu. Polska będzie w tej sprawie zachowywała się konstruktywnie. Uważamy, że na końcu tego procesu powinny być możliwie najbliższe relacje między UE a Wielką Brytanią, ale nasi obywatele nie mogą być zakładnikami politycznego rozwodu Wielkiej Brytanii z Unią.
Czy zatem po Brexicie relacje Polski z Wielką Brytanią będą bazowały wyłącznie na fundamencie unijnym?
– Na Unii Europejskiej świat się nie kończy. Wielka Brytania po wyjściu ze Wspólnoty będzie nadal ważnym partnerem Polski, chociażby z uwagi na partnerstwo w NATO – organizacji kluczowej z punktu widzenia naszego bezpieczeństwa, a bezpieczeństwo jest dziś fundamentalną wartością polityki zagranicznej Polski. Wielka Brytania pozostanie więc na mapie europejskiej bardzo ważnym punktem odniesienia. Chcemy, żeby relacje handlowe były tak samo silne jak są dziś, żeby, zgodnie z tym, co słyszymy w Londynie, Wielka Brytania wychodząc z Unii, nie odchodziła od Europy. To jest nasze wspólne przekonanie. Oczywiście, że znaczna część problemów, z którymi musimy się zmierzyć, to są problemy unijne – dotyczące statusu obywateli państw członkowskich w Wielkiej Brytanii, zobowiązań finansowych, kontroli tego porozumienia ze strony niezależnej instytucji, bo chyba nie możemy zdecydować się na to, aby oddać to tylko brytyjskim sądom. To są problemy ściśle unijne. Ale mamy też dziś i będziemy mieli w przyszłości również takie aspekty, które mają charakter ściśle dwustronny albo charakter związany z innymi organizacjami takimi jak NATO.
Kandydatka na prezydenta Francji Marine Le Pen wieszczy koniec UE i przejście w kierunku Europy Narodów. To chyba wizja podobna do tej pożądanej przez obecny rząd?
– Marine Le Pen przedstawia bardzo wąski scenariusz tak naprawdę odgrodzenia Francji nie tylko od integracji, ale od handlu globalnego, od związków z Zachodem. Nasz pogląd na tę sprawę jest całkowicie inny. My chcemy umocnić państwa członkowskie po to, aby brały one większą odpowiedzialność za proces integracji, by Europa była silniejsza. Chcemy faktycznie większej kontroli państw członkowskich nad procesem integracji, ale nie po to, aby go zniszczyć, ale po to, aby go wzmocnić. Nie widzę tu więc specjalnie jakiś punktów zbieżnych.
Konrad Szymański Sekretarz stanu ds. europejskich w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. W latach 2004–2014 deputowany do Parlamentu Europejskiego z ramienia Prawa i Sprawiedliwości.