Choć Kurdowie są dużym narodem (ich liczebność szacuje się dzisiaj na prawie 30 milionów), można ich uznać za wielkich przegranych XX w., stulecia, które uformowało dziesiątki państw narodowych. Gdy po zwycięskiej wojnie 1914–1918 alianci dzielili między sobą rozkładające się imperium osmańskie, na salonach konferencji pokojowych omawiano powołanie do życia państwa kurdyjskiego. Nic z tych planów nie wyszło. Mieszkający na styku różnych stref wpływów politycznych i gospodarczych Kurdowie okazali się zbyt słabi, by wybić się na niepodległość. W rezultacie stanowią dziś spory odsetek ludności Turcji, Iraku, Iranu i Syrii, mieszkają też w Armenii i Azerbejdżanie. Większość z tych krajów od dawna nie schodzi z czołówek prasy światowej, a do ich niestabilności prawie zawsze walnie przyczyniali się sami Kurdowie.
Trudno im się dziwić. Żyją tam od niepamiętnych czasów, znacznie dłużej niż ich sąsiedzi, Turcy i Arabowie. W tych samych górach, których dziś strzegą odziani w turbany snajperzy, ich przodkowie dawali łupnia wojskom Asyrii, jak również innym potęgom, które przybyły tu później. Jak dotąd, żadne imperium nie mogło się pochwalić trwałym ujarzmieniem niepokornych górali. Jednak bitnym Kurdom nigdy nie udawało się zjednoczyć, dlatego zawsze byli tylko przedmiotem międzynarodowych rozgrywek.
Nie wychodziło im to na dobre. Historia ostatnich dwustu lat to dla Kurdów ciąg następujących po sobie wojen, powstań, krwawych „pacyfikacji” i masowych wysiedleń. Niechlubny prym wiodą tu kolejne rządy Turcji oraz Iraku. Gdyby podsumować wyniki tych wszystkich akcji, mogłoby się okazać, że Kurdowie nie powinni już istnieć. A mimo to żyją, ba, nadal są większością na swoim terenie. Fenomen ten zawdzięczają dwóm czynnikom. Po pierwsze – są liczni. Po drugie – energiczni i wytrzymali. Po klęskach potrafią szybko regenerować narodową substancję.
Kurdowie-terroryści
Największa masa kurdyjska zamieszkuje wschodnią Turcję. Od początku istnienia republiki sprawiała ona kłopoty rządowi w Ankarze, który ze swej strony konsekwentnie negował istnienie kurdyjskiej mniejszości narodowej i kurdyjskiego języka. Konflikt jest ostry, Partia Pracujących Kurdystanu (PKK), uznawana przez Turków za organizację terrorystyczną, od 1984 r. prowadzi walkę zbrojną z regularną armią.
Przełomem okazał się dopiero rok ubiegły, w którym legalna Ludowa Partia Demokratyczna, dzięki kurdyjskiemu elektoratowi, przekroczyła próg 10 procent głosów i dostała się do tureckiego parlamentu. Osiągnięcie to jednak wygląda na nietrwałe: ani nie powstrzymało ono zbrojnych walk na wschodzie kraju, ani też nie uspokoiło nastrojów w całej reszcie. Turecka władza, zaniepokojona wzrostem wpływów kurdyjskiej mniejszości, przykręca śruby i lada chwila – z każdymi kolejnymi zamieszkami lub zamachem – może nawet unieważnić wyniki wyborów.
Miasto Dijarbekir, leżące blisko granicy z Syrią, uchodzi za nieformalną stolicę Tureckiego Kurdystanu. Można je porównać do Carcassonne: jego starą część otacza imponujący wieniec średniowiecznych murów, które pamiętają oblężnicze wojska Bizancjum, wojowników Mahometa, mameluków i Mongołów. Również i dziś miasto przeżywa stan permanentnego oblężenia – jednak w warunkach pełzającej wojny domowej. Starych baszt nie podziwiają turyści, pilnują ich czołgi i opancerzone pojazdy. Mieszkańcy z nienawiścią przyglądają się tureckim żołnierzom, których uważają za okupantów. Milionowa metropolia przypomina ładunek dynamitu. Wcześniej czy później ktoś zapali lont.
Kurdowie-wojownicy
Gorzej jeszcze dzieje się za syryjską granicą. Tamtejsi Kurdowie zamieszkują zwarcie pas przylegającego do niej terytorium. Gdy w Syrii wybuchła wojna – już nie pełzająca, jak w Turcji, lecz w pełnej skali – wojownicza mniejszość utworzyła kilka formacji zbrojnych, które przejęły kontrolę nad pograniczem. Dziś walczą one przede wszystkim z Państwem Islamskim, gdyż reżim w Damaszku, mając większe kłopoty na głowie, pilnuje zawieszenia broni z nimi. Jednak obok „kalifatu” również i Ankara uważa ich za śmiertelnych przeciwników. Nie bez racji: większość kurdyjskich bojowników faktycznie podporządkowana jest wywrotowcom z PKK. W dodatku władze Rożawy (po kurdyjsku „zachód” – tak nazywają Kurdowie swoje nieformalne państwo w północnej Syrii) otwarcie korzystają z „przyjacielskiej” pomocy putinowskiej Rosji. Nic dziwnego, że jeszcze bardziej drażni to tureckiego sąsiada. Wojsko co jakiś czas urządza wypady zbrojne za granicę, ostrzeliwując posterunki kurdyjskich wojowników. „Wojna domowa”, jaką od ponad 30 lat toczą Turcy z mieszkającymi w ich kraju Kurdami, dziś faktycznie przybrała wymiar międzynarodowy. Wszystko to wygląda, łagodnie mówiąc, dość groźnie.
Kurdowie-politycy
Na tym tle sytuacja Kurdów w Iraku, mimo panującej tam wojny, wygląda niemalże idyllicznie. Od czasu tzw. wojny w Zatoce (1991 r.), korzystając z amerykańskiej protekcji, wyparli oni wojska rządowe z większości zamieszkanych przez siebie terenów. Podczas drugiej wojny Iraku z USA (2003 r.), która doprowadziła do upadku i śmierci dyktatora Saddama Husajna, poszli krok dalej, opanowując bez reszty obszar Irackiego Kurdystanu. Warto w tym miejscu przypomnieć, że reżim Husajna miał na koncie najbardziej krwawą spośród krwawych rozpraw z kurdyjską mniejszością: liczbę ofiar cywilnych liczy się tu w setki tysięcy. Tylko podczas ataku gazem bojowym na położone blisko granicy z Iranem miasto Halabdża, śmierć poniosło kilka tysięcy osób.
Dziś, na tle faktycznego rozpadu państwa irackiego – gwóźdź do jego trumny, jak się wydaje, przybili terroryści z Państwa Islamskiego – sytuacja w irackim Kurdystanie wydaje się ustabilizowana. Kurdyjskie władze zaprowadziły tam sprawnie działającą administrację cywilną, ze wszelkimi prerogatywami służb państwowych: sądami, policją, służbą celną itd. Dochody z miejscowych pól naftowych, którymi Kurdowie gospodarują na mocy porozumienia z Bagdadem, pozwalają im na rozwinięcie całkiem sprawnego systemu opieki socjalnej. W tym kraju, leżącym w samym centrum bliskowschodniej ruchawki, panuje – o dziwo, porządek i spokój. W odróżnieniu od Europy nie słychać tam o terrorystycznych zamachach: władza wyda wizę wjazdową irackiemu Arabowi tylko wtedy, gdy posiada on osobiste zaproszenie miejscowej kurdyjskiej rodziny. Iracki Kurdystan mógłby być wręcz rajem dla zachodnich turystów… gdyby tylko nieodstraszająca fama wojny. Tymczasem kurdyjscy peśmergowie (bojownicy), owszem, dzielnie walczą z terrorystami z Państwa Islamskiego, jednak sytuacja na froncie nie przekłada się na chaos na zapleczu. To niemało, jak na realia Bliskiego Wschodu.
W irackim Kurdystanie nie powiewa dziś ani jedna iracka flaga – obowiązują tam tylko kurdyjskie. Wydawałoby się, że nic już nie stoi na przeszkodzie, aby miejscowi Kurdowie ogłosili, tak ciężkimi ofiarami okupioną, formalną niepodległość. Oni jednak nie spieszą się, zadowalając się formalnym statusem autonomii. Ta ma przecież pełne uznanie międzynarodowe, pozwalające dziś irackim (z nazwy) Kurdom na spokojne budowanie zrębów własnej państwowości. Na gesty przyjdzie czas. To postawa dla wojowniczego z natury narodu nietypowa, ale chyba optymalna, jak na dzisiejsze warunki. Na marginesie: obecny prezydent Iraku, jak również jego poprzednik – to też Kurdowie. Niepodległość irackiej części Kurdystanu leży w zasięgu ręki, czego nie da się powiedzieć o pozostałych obszarach, zamieszkanych przez naród kurdyjski.
Kurdowie zasługują na naszą sympatię jeszcze z jednego powodu: są chyba jedynym islamskim narodem Bliskiego Wschodu, w którym panuje tolerancja religijna. Znajdziemy wśród nich sunnitów i szyitów, jezydów i chrześcijan wszelkich odłamów. Nie jest też rzadkością sytuacja, w której na chrześcijaństwo przechodzi kurdyjski muzułmanin. Wśród islamskich sąsiadów Kurdów coś takiego nadal jest nie do pomyślenia.