Ziemie polskie na początku XIII w. można by opisać, używając jednego słowa: puszcza. Były też rzeki, bagna i jeziora oraz wysepki ludzkiego osadnictwa, w tym kilka sporych miast, jednak zagospodarowywanie pustek dopiero się zaczynało. Panujący tu ród książęcy przyjął chrzest 250 lat wcześniej, jednak woda chrzcielna nie zdążyła jeszcze wsiąknąć zbyt głęboko w społeczeństwo. Prości ludzie, szczególnie poza dużymi ośrodkami, wciąż pozostawali poganami, nawet jeśli nominalnie zostali ochrzczeni.
To były ziemie domagające się katechizacji, ponadto graniczące z terenami misyjnymi: Jadźwieżą, Prusami, Litwą. Nie było na nich sieci parafii, kościoły pojawiały się z rzadka, jeśli właściciel danego gruntu był pobożny lub chciał podkreślić swoje znaczenie (fundacja kościelna w tamtych czasach była w dobrym tonie – książęcym). Obecni byli na tych ziemiach mnisi: benedyktyni i cystersi, jednak zasięg ich wpływu na ogół ograniczał się do najbliższego klasztorowi terenu.
Zmianę przynieśli bracia w biało-czarnych habitach nazywani od imienia swojego założyciela, św. Dominika, dominikanami.
Polscy od początku
Na początku polskiej prowincji zakonu nie ma, jak w innych przypadkach, misjonarzy innej narodowości. Biskup Iwo Odrowąż, który sprowadził dominikanów do Krakowa, poprosił św. Dominika o braci, ale ten odmówił – zażądał w zamian kilku nowicjuszy z Polski. W tej grupie znalazł się kuzyn biskupa, św. Jacek Odrowąż, bł. Czesław i Herman Niemiec. Otrzymali habity z rąk samego założyciela i kilka miesięcy później, w uroczystość Wszystkich Świętych 1221 r. przybyli do stolicy biskupiej Iwona, witani tam z wielką radością, jak opisuje to Jan Długosz.
Mobilni intelektualiści
Przynieśli ze sobą nową formę zakonu. Nie byli przywiązani do miejsca jak mnisi – wręcz przeciwnie, mieli być maksymalnie moblini, czemu miało służyć programowe ubóstwo (utrzymywali się z żebractwa). Mówili o sobie jako o braciach, nie ojcach, co służyło usunięciu nadmiernego dystansu między nimi a tymi, do których byli posłani. Podstawowym zadaniem, jakie mieli wypełniać, było kaznodziejstwo (dlatego nazwali się Ordo Predicatorum – Zakonem Kaznodziejskim). W Europie Zachodniej i Południowej realizowało się ono głównie przez nawracanie heretyków, na ziemiach polskich skupili się na katechizowaniu i prowadzeniu misji.
A do tego, żeby być kaznodzieją, należało przede wszystkim mieć gruntowne przygotowanie intelektualne. Każdy konwent dominikański był równocześnie szkołą – musiał być tam lektor, czyli wykładowca teologii, bracia nawet wyświęceni mieli uczestniczyć w wykładach i jeśli nie głosili, to mieli się kształcić z przerwami na modlitwę. Wymóg kształcenia sprawiał też, że wielu dominikanów udawało się za granicę na studia na koszt zakonu.
Co roku zbierała się kapituła generalna zgromadzenia, na której jego władze (generał i jego rada) spotykały się z przedstawicielami wszystkich prowincji. Odbywały się wtedy debaty nad prawami obowiązującymi w zakonie, ale także następowała tam wymiana intelektualna i kulturowa – bracia, którzy byli wysyłani na te kapituły, przynosili do swoich rodzinnych prowincji nowinki naukowe, polityczne i praktyczne.
Ambona i spowiedź w służbie soboru
Dzięki formie swojego życia zakonnego i jego głównemu charyzmatowi św. Jacek z towarzyszami mieli duży wpływ na wprowadzenie na ziemiach polskich reform IV soboru laterańskiego z 1215 r. To na nim wprowadzono wymóg, że katolikiem jest ten, kto przynajmniej raz w roku, w okresie wielkanocnym, wyspowiada się i przyjmie Komunię św. Sobór ten także nakazał tworzenie szkół parafialnych oraz troskę o odpowiedni poziom szkół katedralnych. Było to związane ze wspomnianym wymogiem: o ile odprawianie Mszy można było opanować, ucząc się jej jak rzemiosła, to ze spowiedzią było już trudniej – spowiednik musiał mieć odpowiednie wykształcenie, by właściwie ocenić ciężar grzechów i wyznaczyć właściwą pokutę.
I w ten postulat idealnie wpisali się w Polsce dominikanie, stając się „katechetami” kleru i ludu. Tam, gdzie nie było szkół parafialnych albo było ich za mało, dawali księżom i kandydatom do kapłaństwa możliwość zdobywania wykształcenia w swoich konwentach. Sami sprawowali Msze, ale także głosili kazania i spowiadali. Jak pisał jeden z XIII-wiecznych generałów zakonu, bł. Humbert z Romans, misja kaznodziei nie kończy się na ambonie. Może uznać, że wypełni zadanie dopiero wtedy, kiedy udzieli rozgrzeszenia ostatniemu ze swoich słuchaczy.
Wtedy jeszcze nie było konfesjonałów (pojawią się dopiero po soborze trydenckim), ale to nie przeszkadzało kaznodziejom zachęcać do częstego spowiadania się, roztaczając przed oczami słuchaczy zarówno obraz ich grzeszności, jak i mocy Bożego miłosierdzia. Audytorium mieli bardzo szerokie: do końca XVI w. mówili kazania w katedrze wawelskiej, gdzie byli słuchani przez elitę państwa (dodajmy, że niektórzy książęta i królowie mieli za stałych spowiedników właśnie dominikanów), a jednocześnie na misjach mówili do pogan i nowo ochrzczonych. I dawali radę.
Różaniec
Na wyraźnie maryjny charakter polskiej religijności miało wpływ wiele czynników, ale jednym z nich były także dominikańskie misje. Już św. Jacek jest uznawany za pierwszego promotora kultu maryjnego w Polsce. Na początku swoich misji miał on wizję, w której usłyszał, że o cokolwiek poprosi przez wstawiennictwo Maryi, z pewnością to otrzyma. Ponieważ był założycielem wielu pierwszych klasztorów w polskiej prowincji, zostawiał tam też ślad swojej miłości do Matki Pana. Promował także modlitwę polegającą na odmawianiu w określonej kolejności Ojcze nasz i Zdrowaś Mario, z której później rozwinie się dobrze nam znany różaniec. Modlitwa ta opowiada o historii zbawienia a jednocześnie pozwala, przy odpowiednim wprowadzeniu, wciąż zachowywać w pamięci kerygmat: zostaliśmy stworzeni przez Ojca, zgrzeszyliśmy, ale Syn nas odkupił i dał nam Ducha Świętego, dzięki któremu otwarte są dla nas bramy nieba.
Jego późniejsi bracia będą zakładać wszędzie, gdzie tylko przyjadą z misjami lub rekolekcjami, bractwa różańcowe i upowszechniać obraz Matki Bożej Różańcowej. Będą także opiekunami sanktuariów maryjnych, dbając o to, by kult Matki prowadził zawsze do Syna.
Kaznodzieje i rycerze
Dominikanie współpracowali także przez pewien czas z Krzyżakami w misji przeciw Prusom. Byli kapelanami, spowiadali, ale także upwszechniali ideę krucjaty przeciw poganom w Europie. Zbierali na nią fundusze oraz zachęcali do dołączenia do zakonu rycerskiego, który ją prowadził. Związek między zakonami był dość silny, ale nie trwał długo.
Z jednej strony, Krzyżacy zostawali dominikańskimi tercjarzami i przejęli od kaznodziejów formę sprawowania liturgii godzin oraz system kar w zakonie. Z drugiej – traktowali misje raczej jako sposób na budowanie własnego państwa niż głębszą ewangelizację i tu już dominikanie im przeszkadzali.
Zarzewiem konfliktu stała się obsada biskupstw misyjnych na nowych terenach. Mieli je objąć dominikanie, jednak jak na gust Krzyżaków byli zbyt autonomiczni i, jak przypuszcza część historiografów, zbyt polscy. Bracia rycerze zrobili wszystko, łącznie ze święceniem kontrkandydatów i odmową fundowania nowych klasztorów dominikańskich, by pozbyć się kaznodziejów ze świeżo zdobytych ziem. I ostatecznie współpraca w tym dziele się zakończyła.
Bierzmowanie
Polska prowincja dominikanów od początku ma dwie wyraźne cechy: charakter bardziej duszpasterski niż intelektualny i misyjność. Miała swoje lepsze i gorsze czasy, prawdopodobnie przestałaby istnieć w drugiej połowie XIX w., gdyby nie zabór austriacki i gorliwi reformatorzy z początku XX w. Jednak nikt nie może odebrać dominikanom zasług związanych z tym, co Jacek Kowalski nazwał bierzmowaniem Polski. Dzięki ich działalności nasi przodkowie zaczęli wierzyć głębiej i rozumniej, szybciej powstała sieć parafialna (księża mieli się gdzie kształcić) i upowszechnił się w naszym kraju różaniec oraz kult maryjny. Jest za co być im wdzięcznym.