Z Forum Romanum trzeba przejść w kierunku Tybru i wspiąć się na awentyńskie wzgórze, a tam, niemal nad brzegiem rzeki, kolejna bazylika – św. Sabiny. Tutaj w początkach XIII w. działał Dominik Guzmán, mąż o wielkiej sławie, wynikającej z pobożności i założenia zakonu o regule iście rewolucyjnej – żebraczej. Nie beneficja, nie klasztorna ziemia i praca licznych poddanych opatowi miała ów zakon wzbogacać i wyróżniać, ale regularna modlitwa, ciągłe studium, życie w centrach miast, odważne wchodzenie w akademickie dyskusje i kaznodziejstwo.
W 1219 r. Guzmán bierze na próbę przybyszów z odległego kraju, gdzieś daleko na północ, jeszcze za Alpami, za Węgrami i Morawami. Imię jednego z nich, gdy wypowiadane w ich języku, brzmi dla Hiszpana przynajmniej dziwnie – Czesław. Drugie ma swój łaciński odpowiednik – Hyacinthus. To z kolei Jacek. Dominik poznał ich jako kanoników biskupa z tego dalekiego kraju – Iwo – który to jak na przybysza z tych dzikich terenów był świetnie wykształcony, w Paryżu. Biskup ten już kilka lat wcześniej chciał, by bracia kaznodzieje znaleźli się także w jego kraju, widział bowiem skuteczność i energię ich działania w Italii.
Zacznij od cudu
Jacek nie był wtedy młokosem, miał trzydzieści pięć lat. To jak na tamte czasy moment, w którym, jeśli było się odpowiedniego stanu, rozpoczyna się karierę. Odpowiedniego stanu był – pochodził z niezwykle wpływowej rodziny, a wspomniany już starszy o około dekadę Iwo był biskupem krakowskim i co więcej – jego wujkiem. To wszystko wyczytamy w żywocie Jacka, a wymienimy tu dla porządku. U brata swojego ojca kończy on szkołę katedralną, być może uczony przez samego Wincentego Kadłubka. Stryj Iwo wysyła go też na studia, były to prawdopodobnie Paryż i Bolonia. Wreszcie Jacek przyjmuje święcenia kapłańskie i zostaje krakowskim kanonikiem, a stryj zabiera go do Italii, oficjalnie w swoim orszaku, by złożyć hołd nowemu papieżowi, Grzegorzowi IX. Czy jednak już w drodze zapowiedział swoim krewnym, że chce, by jako pierwsi z ich stron wstąpili do zakonu, który powstał ledwo dwa lata wcześniej? Czy może dopiero po sugestii Dominika zaproponował im takie rozwiązanie? Tego już się nie dowiemy.
Tradycja pozostawia nam jednak opowieść o tym, co zdecydowało, że Jacek i Czesław postanowili, że przejdą próbę wstąpienia do Braci Kaznodziejów. W owym klasztorze św. Sabiny w Rzymie ujrzeli pewnego dnia Guzmána podczas Eucharystii, uniesionego w ekstazie w górę. Tego właśnie dnia Dominik wskrzesił także Napoleona, siostrzeńca kardynała Stefana, co głośnym echem odbiło się w Rzymie. W tych Polakach odbiło się to takim echem, że Jacek na zawsze zsiadł z konia, z którego z pewnością jako szlachetnie urodzony chętnie korzystał, i od tego momentu już wyłącznie pieszo pełnił kaznodziejską misję. Po pół roku złożyli na ręce założyciela śluby i udali się na północ. Najpierw do Bolonii, gdzie być może wzięli udział w pierwszej kapitule generalnej zakonu.
Obok „być może” jest parę pewników, zachowanych w dokumentach: po Bolonii, Padwie i Treviso pół roku przebywa w Friesach, gdzie zakłada pierwszy klasztor dominikański. Potem idzie to coraz szybciej: Znojmo, Igława, Ołomuniec, Praga. Bytność w tych miejscach podkreślają kolejne fundacje dominikańskie. Wreszcie Czesław zostanie na nowej fundacji we Wrocławiu, a Jacek przez swój rodzinny Kamień dotrze do Krakowa. Wuj Iwo, który sam chciał później dominikaninem zostać, ofiarowuje braciom kościółek drewniany św. Trójcy, na którego miejscu bracia wzniosą gotycką bazylikę (to styl, który dopiero do Polski przybywa, głównie dzięki braciom w białych habitach). Szybko okazało się jednak, że Jacek nie zamierza osiąść w klasztorze. Zbliża się już do czterdziestki i dalej ma siłę, ciągnie go jeszcze dalej na północ i jeszcze bardziej na Wschód.
Wielkie słowa i wielka polityka
W 1225 r. brat kaznodzieja z rodu Odrowążów działał już na Pomorzu, w Gdańsku i okolicach. Świadczy o tym fakt, że kiedy rok później zebrały się władze – jak na razie jeszcze nieformalnej prowincji polskiej – wspominano już na tym spotkaniu o klasztorach w Gdańsku i Kamieniu Pomorskim. Mówi to też o sukcesach ewangelizacyjnych i organizacyjnych Odrowąża, wszakże kandydatów do tych nowych fundacji musiał on przyjmować, przynajmniej częściowo, spośród miejscowych, a idea zakonu żebraczego przyciągała wykształconych i wybitnych przedstawicieli tamtejszych społeczności.
Jacek nie przyjmował zakonnych godności, nie został prowincjałem czy innym zwierzchnikiem wśród swoich braci. Cieszył się jednak estymą. Dominikanie pracujący na terenie Polski wybrali go na definitora, przedstawiciela zakonników na kapitułę generalną w Paryżu w 1228 r. To tam formalnie potwierdzono powstanie polskiej prowincji dominikanów, Należały do niej domy w Krakowie, Gdańsku, Kamieniu Pomorskim, Sandomierzu, Pradze i we Wrocławiu. Liczba polskich dominikanów wynosiła wtedy około 50. W latach 30. XIII w. zakłada Jacek klasztory w Chełmie i Płocku, Elblągu i Toruniu, a to jeszcze mało, bo zasięg jego działalności obejmuje nawet Rygę, Dorpat i Królewiec. W tym samym czasie wędruje także na Ruś – około 1228 r. zakłada klasztor w Kijowie, działa aż pod Moskwą, w Haliczu, a na 1235 r. datuje się powstanie klasztoru w Przemyślu. Nawet gdy dziś spojrzymy na mapę i pomyślimy o tym, byśmy mieli po tych terenach poruszać się chociażby samochodem, to czas podróży wydaje się poważnie obciążający. Przypominam jednak, że wedle podań Jacek poruszał się wyłącznie pieszo. Być może właśnie ta bezpośredniość, stawanie twarzą w twarz z człowiekiem, zjednywała ludzi zarówno do wstępowania do nowego zakonu, jak i przyjmowania wiary. Bo Polska, choć oficjalnie już niemal trzy wieki po chrzcie, nie była krajem powszechnie chrześcijańskim. Owszem, w ośrodkach miejskich i tam, dokąd docierał zasięg hierarchii kościelnej, obecność ta była ugruntowana.
Na rubieżach jednak wciąż silne były całe plemiona wyznające lokalne wierzenia, a po wschodniej schizmie (1054 r.) tereny Rusi i jej możni pozostali raczej przy greckim, prawosławnym obrządku. W działalności Jacka i jego braci, wykształconych, wyspecjalizowanych w głoszeniu, widziano metodę na to, by obie te tendencje odwrócić. Na wschodzie planowano nawet założenie łacińskiego biskupstwa, by móc skuteczniej rozszerzać tam wpływy Rzymu. Plany te rozwiali tamtejsi możnowładcy, którzy podburzali kolejnych książąt przeciw nowym misjonarzom. Tak było np. w 1233 r., gdy na krótko wygnano dominikanów z Kijowa. Kres tej misji położył w zasadzie najazd Tatarów, którzy u schyłku lat 30. i na początku lat 40. XIII w. pozostawali po sobie spaloną ziemię – te powody wydają nam się zdecydowanie średniowieczne.
Dużo ciekawiej misja Jacka kształtowała się na północy. Małe przypomnienie: w Polsce trwa wtedy rozbicie dzielnicowe, rządzący na Pomorzu Świętopełk przyjmuje Jacka i towarzyszy z życzliwością. Idąc jednak dalej na północny wschód, chrześcijaństwo spotyka się ze zdecydowanym oporem Prusów i Litwinów. O ile ci drudzy nieco bardziej dają się przekonać do nowej wiary, to pierwsi z nich są nieustępliwi. Dlatego by uzyskać kontrolę nad tymi terenami, książę Konrad Mazowiecki sprowadza na teren ziemi chełmińskiej Krzyżaków – zakon rycerski. Nie jest jednak tak, jak nam się z Krzyżakami wydaje, że od razu ruszyli oni z ogniem i mieczem na krnąbrnych Prusów. Wręcz przeciwnie: wykorzystali oni braci dominikanów – oficjalnie najpierw także dla posługi dla nich, a później do pracy ewangelizacyjnej, znów skutecznej. Na cztery biskupstwa, założone na obszarze Prus w XIII w., trzy były w ręku dominikanów. Tych dominikańskich biskupów było w owym czasie sporo, także na Litwie i na Rusi. Wieczna moc Ewangelii i na północy przegrała jednak z doraźną polityką. Zakon krzyżacki tak dumnie noszący krzyż (skąd my to znamy…) okazał się jednak cyniczny i wyprowadził w pole nie tylko Jacka, ale i zapraszającego ich księcia, zagarniając dla siebie ziemie Prus (wiemy, jak się to rozwinęło – polscy władcy walczyli z nimi aż do XV w.).
Po ludzku zatem – seria porażek. Jacek na ostatnie lata życia osiada w klasztorze w Krakowie. Czy z poczuciem porażki? Nikt wtedy tak nie psychologizował, nie ma zatem co gdybać. Dość powiedzieć, że dalej zajmował się kaznodziejstwem, wciąż kochał Eucharystię, a o wielkiej miłości do Maryi świadczyć mogła figura Matki Bożej, którą sam przecież przyniósł w jakże cudownych okolicznościach z Kijowa, gdy uciekając przed Tatarami, chwycić miał Najświętszy Sakrament i usłyszeć głos: „Syna zabierasz, a Matki nie zabierzesz?”. Mimo wątpliwości co do ciężaru figury udało się ją jednak przetransportować do Krakowa.
Na cudach zakończ
Legendy dominikańskie dostarczają nam sporo informacji o życiu św. Jacka, zarówno faktów, jak i pewnych alegorycznych zapisów, które oddać miały to, co odróżniało brata kaznodzieję od innych ludzi. Zajrzyjcie Państwo do tych opowieści – Jacek wskrzesza na przykład kilku topielców, ratuje poronione już ciąże czy nawet niemowlę, które postanowiła zagłodzić dzieciobójczyni. Nawet po jego śmierci bracia zapisują w kronice klasztoru, że „W klasztorze krakowskim leży brat Jacek, mocen wskrzeszać zmarłych”. Mnie osobiście wystarczy nawet metaforyczne odczytanie tych cudów – był święty Odrowąż osobą, która przyciągała do Boga, wielu więc mogło dzięki jego wstawiennictwu zyskać nowe życie.
Po 800 latach nowych znaczeń nabiorą z kolei inne opowieści o Jacku – na przykład o tym, jak dzięki jego modlitwie w jednej z wiosek podniosło się przewrócone przez grad zboże. My już dziś w sierpniu zazwyczaj jesteśmy po żniwach, ale niedawno jeszcze widzieliśmy stada kombajnów zbierające ziarno. W tamtych czasach położenie zboża na jednym już polu wieszczyło głód, a co dopiero w całej wiosce. Przytoczę słowa, które pobożna niewiasta skierowała wtedy do świętego: „O szczęsny Jacku, nie wiem co czynić, ani gdzie się podziać. Zaprosiłam cię dla duchowej pociechy, a oto przyjmuję cię z bólem serca i żalem w duszy. Wszystko co miałam na polach, w jednej godzinie straciłam […] Błagam, pomóż mi, ja ufam w twoją modlitwę przed Bogiem”. Niewątpliwie w naszych czasach jest także wielu ludzi, pośród nas, którzy w jednej godzinie tracą wszystko, a drugie tyle żyje w lęku przed taką stratą. Jacek może i takim osobom stać się bliski.
Wiara także pomagała mu przejść trudności wydawałoby się nie do pokonania – gdy musiał uciekać ze wspomnianą figurą Madonny z Kijowa, przeszkodą była rzeka Dniepr – wraz ze swoimi braćmi pokonał ją na swoim płaszczu. Podobnie jak nasz Zbawiciel, Odrowąż przeszedł po wodzie, ale nie jeden raz! Podobna sytuacja miała miejsce na Mazowszu, gdy zdążał z braćmi do Wyszogrodu. Tam z kolei na przeszkodzie stanęła Wisła i znów Jacek rozłożył płaszcz, uczynił nad nim znak krzyża i powiedział braciom: „Oto most Chrystusa, którym w jego imię przejdziemy przez tę wielką wodę”. Nie chcę namawiać do dosłownego powtarzania czynów św. Jacka, bo byłoby to wystawianiem Pana Boga na próbę. Opowieści o tym świętym jednak wciąż mnie frapują, a nadszedł już moment na wyciągnięcie z nich refleksji.
Otóż powrót Jacka z Bolonii wyznacza nam 800 lat obecności zakonu dominikanów na ziemiach polskich – ledwo po kilku latach od ustanowienia go w Kościele powszechnym, Kościół w Polsce był gotów, by przyjąć taki duchowy impuls, który dopiero po trzech wiekach od „państwowego chrztu” ugruntował wiarę w tym regionie. Następcy Jacka i Czesława, zacni bracia dominikanie, kojarzą nam się z takimi pozytywnymi impulsami, choć jak w każdej społeczności, także ostatnie lata przyniosły nam smutne, wręcz gorszące wieści z działalności ich braci. Wydaje się jednak, że nadal cechują się odwagą, skoro dość transparentnie postanowili te trudne sprawy wyjaśnić. Dziś już nie pieszo, a samochodami, samolotami i poprzez internetowe łącza dominikanie chcą, by Ewangelia była bliżej człowieka. I gromadzą wokół siebie tych, którzy podobnie świat odbierają, gdy robią to na sposób zdrowy – nie zamykając się w murach klasztorów i ośrodków duszpasterskich, ale właśnie odważnie wchodząc w dialog ze współczesnym światem.
Gdybyśmy mieli jeszcze raz spojrzeć na mapę – jaki skutek przyniosło życie św. Jacka? Przed Janem Pawłem II i Faustyną Kowalską był on bodaj najbardziej znanym na świecie polskim świętym – nie mówię tylko o Jackowie i tamtejszej katedrze pod jego wezwaniem w Chicago, nie można nie zauważyć wciąż wręcz kwitnącego kultu w Ameryce Południowej, a w Europie wyrażonego najdobitniej poprzez umieszczenie podobizny dominikanina Odrowąża, jako jednego Polaka, wśród plejady świętych na kolumnadzie Berniniego na placu św. Piotra. Kanonizowany dopiero w 1594 r., a więc wieki po swojej śmierci, przez kolejne nie tylko wstawia się za nami, ale jest wzorem tego, jak idąc za swoim marzeniem, za wartościami, w które się wierzy, można zmienić świat, w którym przyszło nam żyć.