W liście apostolskim na zakończenie Nadzwyczajnego Jubileuszu Miłosierdzia Franciszek pisze: „Jubileusz dobiega końca i zamykają się Drzwi Święte. Ale drzwi miłosierdzia naszego serca są zawsze szeroko otwarte”.
To był niezwykły czas w Kościele i dla Kościoła. To był „festiwal” miłosierdzia, święto odkrywania Boga, czas, w którym świat – może nie tylko katolicki i chrześcijański nawet – przybliżył się do odkrycia istoty Boga, w którego – i któremu – wierzą chrześcijanie.
Ogłaszając Jubileusz Miłosierdzia, Ojciec Święty zorganizował ludzkości duchową ekspedycję, pomagającą odkryć zasadniczą prawdę o Stwórcy. A wyraził ją m.in w tytule książki stanowiącej preludium Jubileuszowego czasu: Miłosierdzie to imię Boga. Sam Jezus wyjaśnił, jaki będzie protokół, na podstawie którego będziemy sądzeni: „Za każdym razem, gdy uczyniliśmy coś najmniejszemu z naszych braci, Jemu to uczyniliśmy” – stwierdzał Franciszek. Nie bagatelizując znaczenia grzechu wskazywał, że tragedią jest „uznawanie naszego zła, naszego grzechu, za nieuleczalne, za coś, czego nie można uzdrowić ani przebaczyć”. Taki był też duchowy klimat jubileuszowych spotkań, podczas których papież przekonywał o miłosierdziu Boga księży, więźniów, rodziny, młodzież...
Odnoszę wrażenie, że także w polskich homiliach wątek miłosierdzia wybrzmiewał w okresie nadzwyczajnego Jubileuszu – nadzwyczajnie. O miłosierdziu mówiono nie tylko częściej, ale z jakby większym przekonaniem, a więc nie na zasadzie „protokolanckiego” jedynie odnotowania Franciszkowej inicjatywy.
Myślę, że ustanowiony z okazji Jubileuszu kościelny „kurs” na miłosierdzie nakłonił do skorzystania z sakramentu pokuty zdecydowanie większą liczbę ludzi. Podejrzewam, że dzięki tak głośnemu i powszechnemu w tym okresie głoszeniu miłosierdzia Boga, na wyznanie swoich grzechów zdecydowało się także wielu katolików, którzy nie byli u spowiedzi całymi latami, wiedzeni błędnym przekonaniem, że Bóg i tak im nie przebaczy. Można się domyślać, że wśród tych osób dużą grupę stanowili ci, którzy dopuścili się grzechu aborcji. Na czas Jubileuszu władzy rozgrzeszania z tego grzechu Franciszek udzielił wszystkim kapłanom. Wcześniej była ona zarezerwowana dla pewnej grupy księży. Obecnie, jak obwieścił w liście apostolskim, władzę tę papież przedłużył wszystkim kapłanom na czas nieograniczony. Przypominając, że aborcja jest grzechem ciężkim, Franciszek stwierdza jednocześnie, że „nie ma żadnego grzechu, którego nie mogłoby objąć i zniszczyć Boże miłosierdzie, gdy znajduje serce skruszone, które prosi o pojednanie się z Ojcem”.
Chciałbym wierzyć, że to, co się wydarzyło w tym szczególnym czasie, a więc odkrycie, iż „miłosierdzie to imię Boga”, będzie miało bardzo poważne i pozytywne konsekwencje duchowe: wierzących utwierdzi w wierze, a wątpiących do niej zbliży. Być może owo odkrywanie Boga i Jego miłosierdzia okaże się przełomem także dla jakiejś grupy niewierzących, których skłoni do przekroczenia progu Kościoła.
Teraz najważniejsze jest, by po symbolicznym zamknięciu katedralnych Bram Miłosierdzia, realnie otwarte pozostały serca chrześcijan, gotowych świadczyć miłosierdzie swoim bliźnim. „Pokusę uprawiania «teorii miłosierdzia» przezwycięża się o tyle, o ile staje się ono codziennym życiem współuczestnictwa i dzielenia się” – przypomina nam Franciszek, dodając, że konkretne działanie na rzecz ubogich jest „ewangeliczną oczywistością”.
Tak, piękny i konkretny list papieża Franciszka jest doskonałą okazją ku temu, by zapytać siebie samego o swoje relacje z Bogiem i z bliźnimi. Jakże inaczej wyglądałby nasz świat, gdyby rzeczywiście wszyscy wierni mieli zawsze otwarte „drzwi miłosierdzia” swoich serc. Można by też zapytać, czy „oblicze ziemi, tej ziemi” pozostawałoby takie, jakim je tu i teraz widzimy, gdyby taką duchową dyspozycją wykazywali się polscy katolicy?