Od zwycięstwa Donalda Trumpa socjologowie, politolodzy, ekonomiści i eksperci wielu innych dziedzin zastanawiają się, co się takiego naprawdę stało w społeczeństwie amerykańskim, że coś, co wydawało się jeszcze kilka miesięcy temu niemożliwe, nagle stało się rzeczywistością. Wielu komentatorów zauważa, że coś ważnego wydarzyło się dzięki mediom społecznościowym.
Kilka dni temu amerykański portal BuzzFeed zbadał, jak rozchodziły się w kampanii informacje na Facebooku. Przeanalizowano kilka informacji prawdziwych i fałszywych. Okazało się, że te nieprawdziwe cieszyły się… większą popularnością niż mające odzwierciedlenie w faktach. I nawet nie chodzi o to, czy politycy mówią prawdę, czy też się z nią mijają – to nie jest zjawisko nowe. Nowym zjawiskiem jest to, że prawda przestaje się liczyć jako ważna kategoria. Ludzie podawali sobie dalej informację, nie sprawdzając, czy jest prawdziwa, bo pasowała do ich światopoglądu.
Na czym polega ryzyko? Przecież proces demokratycznych wyborów wyobrażamy sobie tak: obywatele głosują na podstawie przeprowadzonej przez siebie analizy, który z kandydatów czy partii będzie lepszy dla mnie czy dla mojego kraju. Ale to wyobrażenie zawiera jedno istotne założenie. Otóż zakłada, że obywatele dostają prawdziwe dane, na podstawie których mogą zdecydować. Oczywiście kampanie wyborcze od lat przyzwyczaiły nas do tego, że politycy i partie składają obietnice na wyrost, albo takie, których nie da się zrealizować. Tyle tylko, że istniały tradycyjne media, komentatorzy, którzy potrafili je zweryfikować. Wydawało się, że właśnie dzięki mediom społecznościowym jeszcze łatwiej będzie weryfikować słowa polityków, jeszcze łatwiej będzie dotrzeć do prawdy. Rzeczywistość okazuje się inna.
To upadek kolejnego mitu dotyczącego mediów społecznościowych. Kiedyś wydawało się, że mogą one pomóc w demokratyzacji debaty publicznej, że dzięki nim łatwiej będzie dyskutować, wymieniać poglądy i informacje. Jak widać, korzystając z mediów społecznościowych, nie wiemy czy „nius”, który właśnie czytamy jest prawdziwy, czy fałszywy. Mało tego, praktyka pokazuje, że dzięki Facebookowi i Twitterowi ludzie wcale nie są bardziej otwarci na dyskusje. Wręcz przeciwnie, łatwiej im się gromadzić w grupach myślących w ten sam sposób. Wszak na podstawie tego, co czytamy i lubimy, media społecznościowe sugerują nam nawiązanie znajomości z ludźmi podobnymi do nas, z którymi raczej się będziemy zgadzać. W efekcie, zamiast większego pluralizmu, mamy większą szansę, by jednoczyli się ludzie myślący tak samo. A skoro powstają takie plemienne grupy, rodzi się w nich rywalizacja. Kto będzie najbardziej radykalny? Kto wyda najostrzejszy sąd, kto najmocniej dołoży przeciwnikowi? W efekcie, nie tylko prawda przestaje się liczyć. Nie tylko nie dyskutujemy lepiej, ale nasza debata publiczna staje się coraz bardziej brutalna.
Jeśli dodamy do tego nie do końca przejrzystą politykę największych mediów społecznościowych – jakie profile blokują, jakie treści uważają za zakazane – rodzi się pytanie, czy te media nie stają się aktorem wydarzeń politycznych, a nie tylko „medium”, czyli neutralnym pośrednikiem.
Oczywiście, media społecznościowe bywają pożytecznym narzędziem pomagającym ludziom w pracy czy miłym spędzaniu czasu wolnego. Przypominają o urodzinach naszych bliższych lub dalszych znajomych. Wszystko to jednak nie zmienia faktu, że wymienione przeze mnie powyżej problemy, każą postawić poważny znak zapytania przy powszechnym przekonaniu, że dzięki mediom społecznościowym nasza demokracja będzie lepsza. Znany socjolog prof. Andrzej Zybertowicz twierdzi, że są one dla demokracji poważnym zagrożeniem. Warto mieć to gdzieś w tyle głowy, gdy następnym razem włączymy się w wirtualne społeczności.