Logo Przewdonik Katolicki

Ucząc się na francuskich błędach

Jacek Borkowicz
Fot. erllre/Fotolia

Historia, która wraca do programów polskich szkół, to coś więcej niż jeden z przedmiotów. To obywatelska postawa wobec rzeczywistości. Naiwnością jest sądzić, że można żyć tak, jakby jej nie było.

Niedawno oprowadzałem po Muzeum Powstania Warszawskiego dwóch Francuzów. Było to  kilka dni po fali zamachów terrorystycznych, gdy Paryż i Bruksela, objęte rygorami stanu wyjątkowego, przeżywały apogeum lęku przed tym, co jeszcze może nastąpić. Rozmawiając z moimi gośćmi, starałem się zrozumieć stan emocji ich rodaków. Większość współczesnych Francuzów to ludzie, którzy nie pamiętają wojny. Co więcej, nie znają innego świata poza tym, w którym normą jest wysokie poczucie bezpieczeństwa. Nie wiedzą, a raczej nie czują, że to poczucie w skali globalnej jest nie tyle normą, ile luksusem. Po prostu przyszło im – jak dotąd – żyć w wyjątkowo spokojnych czasach i w wyjątkowo bezpiecznym miejscu. Gdy ta sytuacja zaczyna ulegać zmianie, i to nagłej, boją się tego, co nieznane.
Każdy kto wyjeżdżał do naszych wschodnich sąsiadów, wie, że w rozmowie z napotkanym po drodze Białorusinem lub Rosjaninem typową odpowiedzią na pytanie „Co u was słychać?” będzie formułka „Ot, normalno”. W następnych zdaniach okazuje się, że nasz rozmówca stracił w pożarze dom, krowę ukradli mu z pola, a pobitego przez nieznanych sprawców syna niedawno sam zawiózł do szpitala. I to ma być normalne?! – dziwimy się szczerze. Ciekawa rzecz, gdy ludzie ci mówią o tym, co wydarzyło im się dobrego, nigdy nie powiedzą, że to „normalne”.
W dwóch podanych wyżej przypadkach wyraża się skrajnie odmienne poczucie uczestnictwa w teraźniejszości. W tym pierwszym pęka właśnie, napompowany do ostatecznych granic, bąbel optymizmu. W tym drugim objawia się fatalizm, postawa równie niezdrowa, co fałszywa jako narzędzie poznania. Oba są wynikiem nieznajomości własnej historii.
 
Bez pierwiastków narodowych 
Przypatrzmy się bliżej przypadkowi Francuzów, bo – jak się wydaje – do ich modelu edukacji historycznej zbliżaliśmy się ostatnio w Polsce. We Francji wyrosło już całe pokolenie nieznające francuskiej historii. Zaczęło się od tego, że w szkołach stopniowo ograniczano nauczanie tego przedmiotu, wreszcie zlano go w jedno z lekcją geografii. Zacieśnianie ram obniżyło poziom wiedzy, ale to jeszcze nie ono spowodowało katastrofę. Rzecz w tym, że historia, a szczególnie historia własna, rodzima, jest traktowana tam jak przedmiot z zasady podejrzany. Historia jest co najmniej „nieprzydatna”, a wręcz niepożądana dla współczesnego obywatela, przywołując stare obciążenia i kompleksy. W rezultacie od kilku już lat uczniowie francuskich szkół nie dowiadują się niczego o takich postaciach, jak Chlodwig, Ludwik Święty, Molier, Król Słońce, Napoleon czy Wiktor Hugo.
Na to nakłada się doktryna zakładająca tworzenie nowego modelu francuskiej wspólnoty, modelu wypranego z pierwiastków narodowych. Uczniowie, którym nie mówi się nic o królach Francji, wkuwają za to imiona średniowiecznych władców Ghany czy Mali. Ma to ponoć pomóc w „dekolonizacji” francuskiej świadomości. Wyrazem tych tendencji jest mianowanie ministrem edukacji Arabki, urodzonej w Maroku, która przyjęła francuskie obywatelstwo. Być może nie ma w tym nic złego, każdy obywatel Francji ma prawo być ministrem, ale czy akurat na tym stanowisku nie przydałaby się osoba, która francuską kulturę poznawała od pieluszek?  
Tak czy owak, obecnie wykładanej historii chyba nie lubią sami francuscy nauczyciele, nie mówiąc już o uczniach. W efekcie świadomość historyczna w młodym pokoleniu praktycznie zanikła. Jak wykazują ankiety, już prawie 40 proc. francuskich uczniów nie uważa się w ogóle za Francuzów.
 
Niedoceniana nauczycielka
Jak to się ma do powszechnego lęku? Otóż historia uczyła dotąd zmienności fortuny. Nigdy nie ma tak dobrze, żeby nie mogło być gorzej. Ale też nigdy dotąd w historii Francji nie było takiej klęski, z której by się owa Francja nie podniosła. Wiadomo, raz na wozie, raz pod wozem, tak zawsze toczą się dzieje. Tymczasem nowy, ahistoryczny model nauczania wbił do głowy młodym ludziom – którzy już nawet nie chcą być Francuzami – aksjomat o doskonałej niezmienności obecnego systemu. Francja i cały świat w tej wizji przypominają raczej globalne towarzystwo asekuracyjne, w którym element ryzyka sprowadzony został w praktyce do zera. I teraz, gdy ta wizja nagle wali się w gruzy, nie pozostaje nic, co mogłoby być podstawą do trzeźwej pociechy. Nie ma nikogo, kto by powiedział sparaliżowanym smutkiem i lękiem paryżanom: nic to, niejeden raz w naszych dziejach bywało gorzej – i przeżyliśmy. W ten sposób nie znająca własnej historii Francja popada w lęk.
Ale historia to coś więcej niż edukacja. Jeszcze do niedawna banałem byłoby przypominanie powszechnie znanej frazy Cycerona: Historia magistra vitae, historia jest nauczycielką życia. Dziś już mało kto ją pamięta, ale to nie znaczy, że starożytna prawda utraciła swoją wartość. Ona będzie obowiązywać zawsze, niezależnie od mody i epoki. Jeżeli nie chcemy wyciągać wniosków z rzekomo nikomu nieprzydatnej historii, skazani jesteśmy na powtarzanie błędów minionych pokoleń.
 
Skąd ta niechęć?
Różne są przyczyny awersji do historii. Czasem wynika ona z bezrefleksyjnego zapatrzenia w przyszłość, utożsamianego z rzekomo postępowym światopoglądem. Czasem jest to kwestia nihilizmu, czasem zwykłego lenistwa. Specyficzną odmianą „antyhistoryków” są esteci utrzymujący, że dzieje ludzkości to tylko jedno pasmo przemocy i gwałtu. Dlatego przyzwoity i kulturalny człowiek trzyma się od historii z dala, zadowalając się kontemplowaniem sztuki. Błąd takiego rozumowania polega na całkowicie sztucznym oddzieleniu tego, co w człowieku „historyczne” od tego, co „estetyczne”. Tymczasem historia to nie tylko najazdy i rzezie, to także Fidiaszowa Atena Partenos z Akropolu, freski Michała Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej czy portrety Modiglianiego. Do historii należą też twórcy tych dzieł, jak również – chcąc nie chcąc – rzeczeni esteci. Historia jest bowiem opowieścią o człowieku takim, jakim jest, z jego chwalebnymi dziełami, ale także błędami i zbrodnią.
Błędem jest również postawa odcięcia od rzekomo „przyziemnej” historii, motywowana zanurzeniem w głębokiej religijności. Mało jest religii tak mocno osadzonych w historii jak chrześcijaństwo. Czymże, jak nie historią są opowieści o wędrówkach Izraela, perypetie patriarchów, proroków i królów, walka Machabeuszy, wreszcie podróże św. Pawła? Czymże innym są dzieje wielkich soborów i wielkich herezji? Czymże wreszcie, jeśli nie historią w trakcie stawania jest współczesność Ludu Bożego? Kościół należy do historii i należąc do niej będzie aż do końca świata.
 
Pamięć wspólnoty
Historia jest pamięcią wspólnoty – wtedy pozwala nam ona czuć, że jesteśmy narodem. Bo naród to nie państwo, nie język nawet, lecz wspólna opowieść. Ale historia może być także czymś osobistym, domowym – gdy opowiada dzieje rodziny. W jednym i drugim wypadku oznacza ona zobowiązanie wobec tych, którzy tu byli przed nami, a także tych, którzy przyjdą po nas. Jeśli wyrzekniemy się tej świadomości, pozostaniemy tylko stadem, które przyszło nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd zmierza.

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki