Stając przy sarkofagu z prochami Napoleona, w dwusetną rocznicę jego śmierci, prezydent umieścił się w samym środku francuskiej wojny kulturowej – tak przynajmniej skomentowało ten krok kilku poważnych francuskich komentatorów. By rozwinąć ową metaforę, dodajmy, że pod kopułą paryskiego kościoła Inwalidów Emmanuel Macron bynajmniej nie stanął z rozwiniętym bojowym sztandarem, lecz zszedł do okopów, by tam przeczekać kanonadę.
Owszem, wyzwaniem była sama jego obecność w tym miejscu, złożenie kwiatów i rozmowa z głową rodziny Bonaparte. Wyzwaniem dla radykalnej lewicy, płynącej na fali negacji rodzimej historii, która domagała się, by prezydent w ogóle zrezygnował z upamiętniania cesarza Francuzów. Jak twierdzą krytycy kultu Napoleona, był on wrogiem demokracji. W dodatku przywrócił niewolnictwo, które kilka lat przed nim zniosła francuska rewolucja, co dziś kwalifikuje go jako kandydata numer jeden na liście pomnikowych figur zrzucanych z postumentów.
Jednak z drugiej strony, przybywając pod kopułę Inwalidów, Macron zrobił wiele, by umniejszyć patos tej okrągłej rocznicy. Wystarczy sobie przypomnieć, jak w tym samym miejscu, zaledwie dwa lata temu, obchodzono 250. rocznicę urodzin wodza, z tłumem szczelnie wypełniającym wnętrze obszernej przecież świątyni i kolumną grenadierów w historycznych strojach, kroczącą ku jego sarkofagowi w rytm bojowego marsza. Teraz w sanktuarium wiało pustką i chłodem. Prezydent wyraźnie się starał, by zrozumiano, że przybył tam bardziej z obowiązku niż chęci. Zaznaczył też na wstępie, że nie składa żadnego hołdu prochom cesarza, lecz go jedynie upamiętnia. Pozbawił swój gest elementu ostentacji. Może i słusznie, gdyż jest prezydentem wszystkich Francuzów. Ale przecież siła symbolu polega właśnie na pewnego rodzaju ostentacyjności. Bez niej gesty upamiętniania kogokolwiek, jeśli nawet swój własny przekaz nie do końca pozbawiają sensu, to go znacząco uszczuplają.
Prawodawca i opiekun uzdolnionych
Tak czy inaczej, dyskusja wokół oceny napoleońskiej spuścizny w ostatnich tygodniach znacząco przybrała we Francji na sile oraz na temperaturze. Tak ostro nie spierano się chyba od 1969 r., kiedy to prezydent Georges Pompidou, w 200. rocznicę urodzin cesarza, wybrał się na jego rodzinną Korsykę.
Ale Napoleon to przecież nie tylko sprawa Francuzów. Ta jedna z najwybitniejszych postaci światowej historii do dzisiaj wzbudza sprzeczne emocje w całej Europie, także wśród Polaków. Chyba nikt rozsądny nie broni go akurat za przywrócenie niewolnictwa, ale przecież ten jeden krok nie powinien przekreślać jego zasług. Bo nie jest tak, że rola Napoleona – choć przetrwał on w potocznej pamięci jako „bóg wojny” – sprowadzała się do szeregu agresywnych podbojów. Napoleon tym się chociażby różnił od Hitlera, że był wielkim prawodawcą. Tak wielkim, jakiego nasz kontynent nie zaznał od czasów Karola Wielkiego. Nawet obecnie, gdy idziemy do sądu lub do notariusza, korzystamy z dobrodziejstw instytucji, którym ramy prawne nadał właśnie Bonaparte.
Jeszcze pod jednym względem pozostaje Napoleon przywódcą niepowtarzalnym: jak nikt inny przed nim i po nim potrafił otwierać ścieżkę kariery dla ludzi z prawdziwym, nieudawanym talentem. Większość z jego 26 marszałków, którzy zmienili bieg dziejów Europy, pochodziła ze społecznych nizin, skąd przed rewolucją 1789 r. nigdy by się nie wybili. Niektórzy z nich zostali nawet królami, jak Bernadotte, którego potomkowie do dzisiaj panują w Szwecji. Nie chodzi tu zresztą o tytuły królów czy marszałków. Tendencja do doceniania prawdziwych zasług, niezależnie od pochodzenia, była za Napoleona powszechna. I chyba ona zadecydowała o entuzjazmie, z jakim do cesarza odnosili się nie tylko jego żołnierze, ale i większość obywateli.
Fasada się nie liczy
Te właśnie atuty sprawiają, że nawet pokojowo usposobieni Francuzi skłonni są traktować militarne eskapady Bonapartego z nieco większą wyrozumiałością, uznając urok napoleońskiej legendy. A legenda owa to nadal, mimo wszystko, jeden z czołowych „towarów eksportowych” Francji, przynajmniej w sferze pozamaterialnej. Doskonale to ujął Arthur Chevallier, chyba najbardziej dziś znany obrońca Napoleona, który nazwał go „wspaniałą bramą, wprowadzającą do historii Francji jej początkujących entuzjastów”. Napoleon – jak tłumaczy historyk urodzony w 1990 r. – wcale nie wymyślił militaryzmu ani imperializmu. Politykę imperialną prowadziła Francja już od Ludwika XII (przełom XV i XVI w.), zaś francuska historia, począwszy od tamtych czasów, jest dziejami nieustannych podbojów. Bonaparte je kontynuował, ale znacząco zmienił styl rządzenia.
Chevallier nie występuje bynajmniej z pozycji konserwatysty czy też monarchisty. Jak zdecydowana większość Francuzów jest republikaninem i jako republikanin właśnie broni dokonań Napoleona. Nieważne, jak nazwiemy fasadę – zdaje się powtarzać za swym bohaterem – nieważne, czy posadzimy na jej czele cesarza, czy też prezydenta. Istotne jest to, jak w takim państwie czuje się przeciętny obywatel. Liczy się przenikający wspólnotę duch równości, egalitaryzm, wartość, którą republika francuska wyniosła przecież na swoje sztandary. Ale egalitaryzm rzeczywisty, nie zaś tylko deklarowany.
Jeżeli tak patrzymy na sprawę, musimy przyznać, że ogólny poziom zadowolenia Francuzów żyjących w napoleońskim imperium przewyższał, i to w sposób wyrazisty, ich stan komfortu Anno Domini 2021.
Mieszczańskie non possumus
Prochy Napoleona sprowadził pod kopułę Inwalidów król Ludwik Filip, ostatni z dynastii Burbonów. Świątynię wybudował inny Burbon, Ludwik XIV, przeznaczając ją na mauzoleum swojego rodu. Burbonów zmiotła z tronu rewolucja, która z kolei, po latach zamętu, wyniosła do władzy Napoleona. Następnie, po ostatecznym upadku cesarza w 1815 r., we Francji wróciło panowanie Burbonów. Te podstawowe fakty należy przypomnieć, by zrozumieć paradoksalność decyzji Ludwika Filipa. Oto w 1840 r. król sprowadza z atlantyckiej Wyspy Świętej Heleny szczątki niedawnego śmiertelnego wroga, by umieścić je w honorowym miejscu nekropolii własnej rodziny.
Jednak decyzja Ludwika Filipa była głęboko przemyślana. Za fasadą starych form monarcha patronował rosnącej w siłę Francji de facto republikańskiej, czyli takiej, jaką mamy po dzisiaj. Królewski gest był nie tylko hołdem złożonym przeszłości, wyrażał też zbiorową wolę francuskiego mieszczaństwa, któremu imponują pokryte patyną herby i zbroje, ale które naprawdę wierzy w siłę pieniądza. I w to, że pieniądz rozwiązać może wszelkie społeczne problemy.
Ta właśnie mieszczańska Francja powiedziała dzisiaj, gestem Macrona, „nie” lewackim próbom rewidowania ojczystej historii. Obecne pokolenie burżuazji może sobie do woli ulegać, oczywiście werbalnie, modnym liberalno-lewicowym tendencjom, dopóki nie zagrażają one jego własnej pozycji społecznej. Może, ile wlezie, piętnować „nacjonalizm” i z uczuleniem obchodzić z daleka wszystko, co firmuje się jako „patriotyczne”. Ale legendę napoleońską traktuje ono jako fundament własnej tożsamości, a jednocześnie fundament republiki. Jeśli damy sobie zabrać Napoleona – głosi ostateczny argument francuskiej burżuazji – rozleci się cała reszta. A na to nie możemy pozwolić.