Bo film ten, chociaż imponuje pracą kostiumologów i scenografów, jest nieprawdziwy we wszelkich możliwych planach poznawczych. Nie sposób go przecież określić jako swego rodzaju rewizję mitu, krytyczne spojrzenie na postać cesarza Francuzów. Żeby tak było, potrzebny by nam był jednak prawdziwy Napoleon. Karykaturalny, lecz historyczny. Tymczasem Scott nawet nie udaje, że chce nam takową postać zaprezentować. Zamiast niej mamy fikcję, może nie kompletną, bo jednak bitwy, które nam na filmie pokazano, zdarzyły się naprawdę i to bez pomyłki w datacji. Ale osoba bohatera jest kompletną kreacją scenarzysty (David Scarpa) i reżysera, niczym więcej. Facet, który w pałacu Saint Cloud, uciekając przed deputowanymi, upada zadkiem na posadzkę, wołając „Fuck!”, nie ma nic wspólnego z historycznym Napoleonem. Gość policzkujący małżonkę podczas publicznego odczytania aktu rozwodowego to na pewno nie historyczny Bonaparte – powiedzmy to uczciwie, choćbyśmy nie wiem jak tego ostatniego nie lubili. Scott po prostu polemizuje z postacią wymyśloną przez autora scenariusza.
Czy ma do tego moralne prawo? Jasne, że tak, wiele filmów o „historycznych postaciach” powstało ostatnio na podobnej zasadzie. Gorzej, że w dobie małego zainteresowania tym, jak to kiedyś naprawdę było, publika bierze owe kreatury za byty istniejące realnie w przeszłości.
Zbyt wielki i wielowątkowy
W tym miejscu muszę jednak powiedzieć, że aczkolwiek Napoleona miłośnik, nie mam do Ridleya Scotta pretensji. Bo choćby, jak w wierszu Tuwima, „nie wiem jak się natężał”, i tak nie sfilmowałby dobrej biografii cesarza, gdyż jest to rzeczą z góry niemożliwą. Gdyby była możliwa, już dawno powstałyby o niej dziesiątki filmów. A jakoś nie powstały. Dlaczego? Ponieważ postać Napoleona Bonaparte jest zbyt wielka i zbyt wielowątkowa, aby zmieścić ją w ramach jednej opowieści, takiej, którą obejrzeć można w czasie jednego posiedzenia. Ten człowiek zwyczajnie zdziałał zbyt wiele jak na rozmiary jednej „story”. Owszem, udawać się mogą filmowe epizody z jego życia, przypomnijmy sobie liczne ekranizacje Wojny i pokoju czy choćby rodzimą produkcję pod nazwą Marysia i Napoleon. Na ogarnięcie całej postaci trzeba by jakiegoś filmowego cyklu (wzdragam się w tym miejscu przed słowem „serial”). A na to się jeszcze, przed Scottem, nikt na dobrą sprawę nie porwał. Może i dobrze. Życie geniusza – a Napoleon niewątpliwie nim był – wypada oceniać z pozycji geniusza.
Nie porywa
Gwoli ścisłości: w 1927 r. francuski reżyser Abel Gance właśnie na coś podobnego się zdobył, jego Napoleon trwa pięć i pół godziny. Ale jest to film niemy, zatem trudno go porównywać z późniejszymi produkcjami. Jest jeszcze inny francuski Napoleon, w 1955 r. wyreżyserował go Sacha Guitry. To jednak również biografia specyficzna: narratorem opowieści o tytułowym bohaterze jest Talleyrand. Były napoleoński minister spraw zagranicznych, a późniejszy architekt Europy doby kongresu wiedeńskiego rzeczywiście opowiadał o ojcu młodemu Napoleonowi II, zwanemu Orlątkiem, jednak w ustach tego wybitnego dyplomaty i nie mniej wybitnego cynika postać Bonapartego nie mogła nie ulec karykaturalnemu skrzywieniu.
Karykaturalną postacią jest również Napoleon Scotta. Joaquin Phoenix, znany widowni z roli Jokera w filmie Todda Phillipsa, stworzył kreację, którą wielu określiło jako portret buca, w dodatku dość debilowatego z powierzchowności. I nie bez racji ludzie widzą to tak drastycznie. Nie chodzi przecież nawet o to, czy postać Napoleona prezentujemy dobrze czy źle. „Złe” wizerunki, typowe dla produkcji rosyjskich, w których Bonaparte jawi się jako ponury i zawzięty „bóg wojny”, przynajmniej próbowały nam coś wyjaśnić. Scott tymczasem w ogóle nie próbuje odpowiedzieć na pytanie, skąd wzięła się olbrzymia popularność Napoleona, jakim cudem ten człowiek, który gnał przez setki mil setki tysięcy oddanych sobie ludzi, potrafił – stale i stale od nowa – budzić w nich prawdziwy entuzjazm do siebie samego? Ku zadziwieniu świata.
Przeciwnie – gdyby Napoleona takiego, jakim go widzimy w filmie Scotta, postawić chociażby przed wiarusami na moście Arcole (bitwa 1796 r.), oni na pewno by tam za nim nie poszli. A przecież wtedy poszli, i to dosłownie – w ogień.
Bez uśmiechu
Podobno Ridley Scott, zanim stworzył filmowy wizerunek swojego bohatera, starannie przestudiował wszystkie jego portrety. Uważam to za element legendy, stworzonej na użytek promocji filmu. Bo weźmy chociażby obraz pędzla Jacques'a-Louisa Davida, namalowany w 1812 r., a więc u schyłku panowania cesarza. Ileż w tej twarzy refleksji, ile subtelnie zawoalowanego poczucia humoru! A przecież artysta odmalował ją wprost z oryginału – nic tylko brać za wzór. Niestety żadnej z tych cech u bohatera Scotta nie znajdziemy. Znika nam więc nie tylko ukochany przez żołnierzy wódz, ale też postać znana z setek pamiętników cywilów, ludzi najprzeróżniejszych profesji i najróżniejszych temperamentów, postać wywołująca wielkie wrażenie nawet na własnych przeciwnikach. Ten człowiek miał dar przekonywania, którego duch wszelako ulotnił się w niebyt z kadrów filmu Scotta.
Nie potrafimy wreszcie zrozumieć, jakim cudem ten osobnik o kusicielskich zdolnościach ameby, przy jednoczesnym seksualnym temperamencie buhaja (kto film widział, zrozumie i wybaczy te porównania) nie mógł – jak z kolei głosi faktografia – opędzić się od dam. A damy owego okresu miały pod tym względem swoje estetyczne wymagania, chyba nawet większe niż damy obecnie. Chociaż z drugiej strony tej uwodzicielskiej twarzy historycznego Napoleona w filmie w ogóle nie ma, reżyser ją sobie zwyczajnie odpuścił. U Scotta widzimy pantoflarza, ślepo zapatrzonego w jedną jedyną Józefinę, dla którego inne kobiety liczą się jedynie o tyle, o ile mogą mu zapewnić dynastycznego potomka.
Wieczny „niegrzeczny chłopiec”
Film Scotta jest aż nadto politycznie poprawny. Wystarczy wspomnieć, że w większości scen, w jakich obok wodza tłoczy się jego generalicja, w tle pojawia się jakiś wyepoletowany Murzyn. Józefinie de Beauharnais w dziejach politycznych meandrów Napoleona przypisali realizatorzy rolę zdecydowanie nadmierną, i widać w tym refleks feministycznego gustu epoki. Można to wszystko wybaczyć, jeżeli ceną historycznych przekłamań będzie artystyczne pogłębienie wyrazistości postaci. W przypadku Napoleona rzecz ma się jednak zupełnie na odwrót. Tutaj nie trzeba niczego dodmuchiwać, niczego dodawać, historyczny pierwowzór daje nam po prostu gotowy materiał do opowieści. A jednak Scott, zamiast brać co gotowe, dłubie w portrecie psychologicznym swojego bohatera, pomniejsza go aż do rozmiarów skarlenia. Czyli jakby zabija własne narratorskie możliwości. Dlaczego? Nie mam na to innej odpowiedzi niż ta – Napoleon najzwyczajniej nie nadaje się do „poprawnościowego” wygładzenia. I to niezależnie od epoki. Tak jak dwa wieki temu, również i dzisiaj pozostaje „niegrzecznym chłopcem”. Nie tylko dla panujących tego świata (a kimże innym są dzisiaj czołowe postacie branży filmowej?), ale także dla milionów ludzi nadal wierzących w jego legendę.
---
Napoleon
reż. Ridley Scott
Wielka Brytania, USA 2023