Logo Przewdonik Katolicki

Muzyka w liturgii

Jacek Borkowicz
Marcin Bornus-Szczyciński / fot. archiwum prywatne

„To przypomina śpiew arabski” – mówią niektórzy, słysząc po raz pierwszy jego muzykę. W rzeczy samej, bogata w ozdobniki melodia pieśni z repertuaru Marcina Bornus-Szczycińskiego przywodzi skojarzenia ze śpiewakami Wschodu.

Jest to śpiew niekoniecznie arabski, ale z pewnością chrześcijański. Co więcej, jest śpiewem pierwotnego Kościoła. W tradycyjnym śpiewie liturgicznym, jaki stanowi chorał gregoriański, nazwa „ozdobnik” wprowadza nieco w błąd, gdyż sugeruje, że racją jego istnienia jest ozdabianie, dekoracja. Coś jak gipsowa figurka aniołka, przyczepiona do ściany kaplicy. Jednak rolą ozdobnika – specjaliści wolą tu słowo „melizmat” – bynajmniej nie jest rozpraszanie uwagi słuchacza efektownymi popisami. Przeciwnie, melizmat ma koncentrować wykonawcę na czystości podstawowego dźwięku. Śpiewak jakby krąży wokół niego, by w końcu utrafić we właściwy ton.

Dawny śpiew
To naturalny sposób ludzkiej ekspresji. Śpiewana modlitwa nie jest udawaniem, tutaj nie chodzi o efekt. Śpiewając Bogu, „nastrajamy się” już w trakcie śpiewu – a w tym właśnie pomagają nam melizmaty. Tak śpiewano kiedyś w szerokim świecie, również w Polsce, i to przez całe tysiąclecia. Bo chorał jest starszy nawet niż samo chrześcijaństwo, Kościół zaczerpnął tu z gotowej skarbnicy. Owszem, nazywamy go chorałem gregoriańskim od imienia papieża Grzegorza Wielkiego (VII w.), jednak Grzegorz nie wynalazł chorału – on go tylko przystosował do potrzeb chrześcijańskiej liturgii.
Przystosowanie nie oznacza zmiany istoty – w reformie Grzegorza przetrwało to, co najcenniejsze. Dzięki niemu, śpiewając w kościele Kyrie albo Salve Regina, uczestniczymy nie tylko w opowieści o Zmartwychwstaniu, lecz w przedziwny sposób wracamy do prapoczątków, do samego momentu stworzenia świata. Bo muzyka chorału jest muzyką kosmosu.
Wróćmy do naszych ozdobników, czyli – nie bójmy się tego słowa – melizmatów. Szczególnie bogaty w nie jest śpiew egipskich Koptów, depozytariuszy tradycji jednego z najstarszych Kościołów świata. Melizmat wydłuża melodię – i właśnie o to chodzi Koptom, którzy doskonale rozumieją rzecz, którą myśmy już rozumieć przestali: im pieśń wolniejsza, tym bardziej uroczysta. A co może być bardziej uroczystego od śpiewu na chwałę Bożą?

Spotkanie z tradycją
Bornus-Szczyciński – specjalista od muzyki dawnej i tradycyjnego śpiewu liturgicznego – by poznać korzenie naszej, europejskiej tradycji śpiewaczej, pojechał do Egiptu. Tam, w położonym w głębi pustyni monasterze Wadi Natrun, studiował starożytną skarbnicę koptyjskiego obrzędu, śpiewając razem z mnichami. Śpiew koptyjski wydaje się bardzo trudny dla postronnego słuchacza, jeszcze trudniejszy dla wykonawcy, a mimo to Koptowie praktykują go wyłącznie ze słuchu. Brodaci ojcowie z rozbawieniem patrzyli na przybysza z Europy, który dołączył do chóru z plikiem zapisanych nutami papierów. „A jakby tak zabrać ci te karteczki i wrzucić do ognia?” – zaproponował któryś z mnichów. Ten żart głęboko zastanowił Bornus-Szczycińskiego. Rzeczywiście, bez wsparcia w postaci zapisu czułby się bezradny jak dziecko we mgle. Jednak czy tradycyjny śpiew ma polegać na sprawnym czytaniu? Przecież podstawowym i właściwym nośnikiem tradycji jest nie pismo, ale pamięć.
Powyższe zdanie stało się dlań kopernikańskim przełomem w rozumieniu tego, czym jest tradycja chrześcijańskiego obrzędu. Pismo jest ważne, w liturgii nawet niezbędne, ale z samego pisma nie da się „wyczytać” uczuć, emocji, miłości. A to przecież istota tego, co przekazywane w sztafecie pokoleń. Dla koptyjskich mnichów śpiew, nawet najtrudniejszy, nie jest problemem, gdyż śpiewają od rana do wieczora, co najmniej po kilka godzin dziennie. Starcy czynią tak od kilkudziesięciu lat, średni mnisi od kilkunastu, nawet ci młodsi – od roku albo dwóch. Tutaj nie trzeba wielkiej filozofii, po prostu tak działa ich reguła. I co to za śpiew! Żyjąc nim w sposób tak intensywny, nie można go nie celebrować. Koptyjski śpiewak w habicie robi to całym sobą: głosem, mimiką, sylwetką. W czynność śpiewu angażuje nie tylko umysł, ale i ciało. W tym momencie znika problem zapamiętania. Rozumie to chociażby każdy nauczyciel obcych języków, gdy przypomina uczniom, że trudne słowa lepiej trzymają się głowy wypowiadane na głos, najlepiej z dodaniem gestykulacji.  

Żyć śpiewem
Znikają też wszystkie nasze, zachodnioeuropejskie, kłopoty z liturgią. Znużenie, rutyna, brak kontaktu celebransa z wiernymi? Ktoś, kto śpiewem żyje, w ogóle się nad tym nie zastanawia. Po krużgankach Wadi Natrun kręci się sporo zachodnioeuropejskich turystów. Ich obecność irytowała Bornus-Szczycińskiego, który przypuszczał, że przeszkadza to mnichom w kontemplacji. „Chyba nie jesteście szczęśliwi tym najazdem?” – zagadnął raz  młodego zakonnika. Ten popatrzył na niego zdziwiony. „Ja jestem zawsze szczęśliwy” – odpowiedział prostodusznie.
Wróciwszy do Polski, Bornus-Szczyciński porównał nabyte doświadczenia z literą soborowej Konstytucji o liturgii: „Śpiew gregoriański Kościół uznaje za własny śpiew liturgii rzymskiej. Dlatego w czynnościach liturgicznych powinien on zajmować pierwsze miejsce wśród innych równorzędnych rodzajów śpiewu” (KL VI, 116). A jak wygląda praktyka? Po II Soborze Watykańskim obyczaj śpiewania chorału zanikł razem ze śpiewaną po kościołach łaciną. To, co miało być „równorzędne”, w praktyce stało się wyłączne. Przed ołtarzem wyśpiewujemy wszystko, co się da – sakrosongi, gitarowe ballady – tylko nie hymny, od stuleci teoretycznie przypisane każdej Mszy kościelnymi ustawami. Nie dziwota, że ten woluntaryzm z czasem musi owocować nudą i znużeniem. My teraz, w odróżnieniu od tamtego koptyjskiego mnicha, rzadko jesteśmy naprawdę szczęśliwi podczas nabożeństwa. A przecież nie po to Pan polecił nam czynić dziękczynienie, abyśmy mieli to robić z przymusu!
Od tamtej pory Marcin Bornus-Szczyciński czyni wiele, aby Kościół Polski i Europy, który przestał rozumieć, czym jest śpiew, zabrzmiał nim na nowo. Nie jest to zadanie łatwe: po bez mała trzydziestu latach pracy – w której uczestniczą, podobni jemu lub idący za jego przykładem, wybitni śpiewacy oraz międzynarodowe grono specjalistów od muzyki tradycyjnej – środowiska osób, praktykujących liturgicznie chorał gregoriański, liczebnie przypominają raczej biblijną małą trzódkę, niż rzeszę wyznawców. Zawsze jednak jest nadzieja, że owoce tego wysiłku wykorzystają, jeśli nie te, to następne pokolenia katolików. A dla ludzi niekoniecznie wierzących pozostaje, stworzony przez Bornus-Szczycińskiego, festiwal „Pieśń naszych korzeni”, którego 24. edycja odbyła się, jak zwykle, w sierpniu tego roku w Jarosławiu.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki