Na jego Historii literatury angielskiej wychowało się kilka powojennych pokoleń studentów anglistyki. Chociaż napisał ją profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, nie jest to książka przeznaczona wyłącznie dla specjalistów. Sięgnąć po nią może – i powinien! – każdy, komu nieobca jest kultura Europy. Napisana jest mądrze, a do tego językiem przystępnym i pięknym. Kiedyś tak właśnie pisano prace naukowe, bo zupełnie inaczej niż dzisiaj rozumiano, czym jest uniwersyteckie wykształcenie oraz „uniwersytecka formacja” człowieka. Przemysław Mroczkowski (1915–2002) dzisiaj zapewne załamałby ręce w rozpaczy, widząc tablice z nazwami niektórych polskich wyższych uczelni. Taki chociażby „Uniwersytet Medyczny” oceniłby z pewnością jako językowy absurd. Łacińskie słowo universitas wywodzi się przecież z tego samego rdzenia co pojęcie universum, oznaczające wszechświat. I jedno, i drugie odnosi się do rzeczywistości powszechnej, czyli uniwersalnej. Tak też powinien wyglądać uniwersytecki model wykształcenia: specjalizacja w wybranej dziedzinie, ale na szerokim tle ogólnej znajomości kultury. Model ten pozwalał człowiekowi z uniwersyteckim dyplomem być owej kultury nie tylko chłodnym znawcą, ale także twórczym uczestnikiem.
Przyjaciel Tolkiena
Nie przypadkiem anglista i romanista Mroczkowski był jednocześnie wybitnym znawcą średniowiecza, epoki, która zrodziła ideę uniwersytetu. Jego Katedry, łyki, minstrele to chyba najlepsza polska synteza średniowiecznej mentalności. Mroczkowski nie byłby sobą, gdyby nie fascynował go uniwersalizm myśli czasów, w których wykładowcy Bolonii czy Paryża nauczali o jedności prawdy, dobra i piękna. Gdy cytuje starofrancuski poemat: Labours de clerc est Dieu prier/ Et justice de chevalier (rzeczą księdza jest modlitwa, rzeczą rycerza – czynienie sprawiedliwości) nie wątpimy, że on sam wierzy w te słowa. Niezależnie od epoki powołaniem mężczyzny jest być mnichem albo wojownikiem. Jako mąż i ojciec rodziny Mroczkowski lokował się raczej w tej drugiej kategorii.
Dlaczego umieszczam go w szeregu takich postaci, jak – opisani w poprzednich numerach „Przewodnika Katolickiego“ – kardynał Newman, Chesterton czy Tolkien? Czy tylko z powodu jego inklinacji do angielskiego języka i angielskiej kultury? Otóż nie. Mroczkowski był jednym z bardziej oryginalnych myślicieli katolickich. I to nie tylko w polskiej skali.
Idea universitas, której był wierny, to wspólnota wartości. Ideał uniwersytetu, narodzony właśnie w średniowieczu, głosi, że nauka służy prawdzie, ta zaś powinna docierać do jak najszerszego kręgu odbiorców. Nie chodzi tu wcale o jakieś wywyższenie ludzi z dyplomem profesora czy magistra. W tej wizji każdy, na swoją miarę, może świadomie uczestniczyć, jeżeli rozumie, że cały świat głosi chwałę Bożej Mądrości. Ucieleśnieniem tej wizji są kamienne portale gotyckich katedr, na których wyrzeźbiono kosmos, dzieło Stwórcy. Stąd Katedry… w tytule książki Mroczkowskiego.
Wydaje się rzeczą naturalną, że przy takich zainteresowaniach i takich poglądach na świat nie mógł on nie poznać Tolkiena. Mimo żelaznej kurtyny, która oddzielała wówczas Wielką Brytanię od Polski, obaj panowie znaleźli okazję, aby spotkać się – i w konsekwencji zaprzyjaźnić. Miałem rzadki przywilej trzymania w ręku listów, które Tolkien wysyłał do krakowskiego profesora. Dear Professor Mroczkowski… a potem długie, równe rzędy pisma, wystylizowanego kaligraficznie na alfabet quenya, języka elfów, który autor Władcy pierścieni sam wymyślił.
Objaśniacz sensu znaków
Szkoda, że to myśliciel zapomniany. W internecie nie dowiemy się o nim niczego jako o teologu. Podstawowe dzieło Mroczkowskiego w tej mierze, Znaki na głębiach, miało tylko jedno wydanie (w 1957 r.), jest więc dziś praktycznie niedostępne.
Książka ta mówi o potrzebie obrzędu, głęboko zakorzenionej w człowieku niezależnie od epoki, w której żyje. O rytuale, który – zacytujmy Piusa X – stanowi pierwsze i nieodzowne źródło prawdziwego życia chrześcijańskiego. Dodajmy w tym miejscu: rytuale prawdziwym, bo głęboko przeżywanym. „Jeżeli się zgodzimy – pisze Mroczkowski – że ruch, śpiew, gest, pochód są w istocie pierwiastkami życia człowieka, naturalnie mu właściwymi, będzie można mówić o nieuniknioności liturgii”. Kreśląc panoramę roku liturgicznego oraz opisując kolejnych siedem sakramentów, profesor po kolei wyjaśnia nam sens znaków, które już w jego czasach wielu ludziom wydawały się dziwaczne i przestarzałe.
Spójrzmy na opis Wigilii Paschalnej. „W drzwi świątyni wpłynęła potężna świeca. Jej samotny, złoty płomień to wypowiedzenie jakby pierwszego stwórczego słowa wśród niebytu. Zobaczmy cud ognia”. Mroczkowski odwołuje się tu do niemego zachwytu pierwszych ludzi, którzy ogień skrzesali – i stwierdza, że również dzisiaj, w epoce elektrowni jądrowych, wobec tego cudu przystajemy bezradnie, jak ongiś przystawali odziani w skóry jaskiniowcy. „Od tego ognia zapalamy wszyscy nasze świece. Mrok kościoła rozjaśnia się nagle od setki złotych pszczół. Każdy trzyma mocno swą świecę z płomykiem jak swoje uświęcone człowieczeństwo. Wszelkie człowieczeństwo, czy formalnie ochrzczone, czy też nie, na Tahiti czy w Londynie, jest płomykiem zapalonym przez Logos, Światłość Niestworzoną”.
Najpierw chrześcijanin
Książka, napisana na kilka lat przed rozpoczęciem II Soboru Watykańskiego, nic nie straciła na aktualności. Co więcej, pewne zawarte w niej opisy zapowiadają duchowy kryzys, którego obecnie jesteśmy świadkami. Uchwały Soboru (1962–1965) miały uczynić bardziej czytelnymi znaki Bożej obecności, a przez to doprowadzić do wzrostu wiary. Niestety ten ambitny cel został zrealizowany tylko częściowo. Reformy wprowadzać zaczęto w obliczu nadchodzącej, wielkiej fali laicyzacji, która podmywała świeżo kładzione fundamenty soborowych zmian. Mroczkowski przewidział to niebezpieczeństwo. „Mówi się tak wiele o liturgii – chodzi o żywą w jego czasach debatę poprzedzającą zwołanie soboru – że budzi się obawa, iż ludzie przestaną o niej myśleć i zwracać na nią uwagę. Mam na myśli niebezpieczeństwo spowszednienia spraw, jeżeli się spraw tych nie pogłębiło. Ludzie będą żyć i myśleć swoimi kategoriami, bo ich nie zdążyli zestawić z tym, o czym słyszą, zestawienia przemyśleć i dokonać wyboru czy poprawek”. Same zasady, choćby najmądrzejsze, wiary nie pogłębią, jeżeli nie będzie im towarzyszyć postawa szczerego nawrócenia. A po soborze większość katolików – nie tylko w Polsce – miała „swoje zmartwienia”, odsuwając na bok rozumienie liturgicznych znaków jako coś pozornie nieżyciowego.
Skutkiem jest taki a nie inny obraz Kościoła naszych czasów. Jak zaradzić temu poczuciu spowszednienia? Nie głową, lecz sercem – zdaje się odpowiadać Mroczkowski, człowiek nauki, ale przede wszystkim chrześcijanin. A do ludzkiego serca Boża Mądrość przemawia nie tomami traktatów, lecz znakami swojej sakramentalnej obecności. Jeśli zrozumiemy, że to „znaki na głębiach”, jeśli uwolnimy naszą pobożność od rutyny i banału, Duch Święty na pewno ześle nam łaskę gorącej wiary.