Zauważyłem, że wizyta papieża Franciszka wielu sprowokowała do podjęcia jakichś postanowień. Trochę tak jak na zakończenie rekolekcji. Myślę, że to bardzo dobry trend. Głębokie przeżycie duchowe powinno prowadzić do jakiejś pozytywnej zmiany w życiu. Jeden ze znajomych księży za pośrednictwem Facebooka poinformował świat, że postanowił „więcej się modlić”. Postanowienie samo w sobie chwalebne. Zastanowiłem się jednak, gdzie szukać związku z przesłaniem Ojca Świętego a postanowieniem wzmożonej modlitwy.
Być może słuchałem papieża wybiórczo i nieuważnie, ale jakiegoś intensywnego namawiania nas do wzmożonej modlitwy nie słyszałem. Owszem, Franciszek wielokrotnie prosił o modlitwę za niego, ale – zaryzykuję stwierdzenie – więcej było w papieskich słowach wezwań do działania niż do modlitwy. Wystarczy przeczytać jego homilię z Jasnej Góry. Zadania, jakie przed nami stoją, papież wyraża takim oto ciągiem: „słuchać, angażować się i stawać się bliskimi, dzieląc radości i trudy ludzi”. A w homilii na Błoniach można znaleźć takie oto konkretne czasowniki: budować, burzyć, spieszyć z pomocą, towarzyszyć, mówić, słuchać. Dodajmy jeszcze parę czasowników z homilii w Łagiewnikach: wyjść, troszczyć się, poświęcać się. Oczywiście, trochę przesadzam z tym brakiem wezwania do modlitw. Ono też się pojawia. Choćby w homilii na zakończenie Światowych Dni Młodzieży: „Jakże się to Jemu podoba, aby to wszystko było Mu zaniesione w modlitwie! Jakże bardzo ufa, że pośród wszystkich codziennych kontaktów i czatów na pierwszym miejscu będzie złota nić modlitwy! Jakże bardzo pragnie, aby Jego Słowo przemawiało do każdego twego dnia, aby Jego Ewangelia stała się twoją i była twoim <<nawigatorem>> na drogach życia”.
Papież wyraźnie jednak chce z nas uczynić nie tylko wspólnotę ludzi modlących się, ale także – w takim samym stopniu! – ludzi działających. Mam wrażenie, że w jeśli chodzi o modlitwę, to wcale nie wypadamy najgorzej. Wciąż jeszcze jesteśmy narodem pobożnym. Myślę, że gorzej jest z naszym działaniem. Na pewno więcej jest modlących się niż świadomie podejmujących czyny miłosierdzia. I to z zaniedbania modlitwy się raczej spowiadamy niż z zaniedbania czynnej miłości bliźniego, na przykład z zaniedbanych uczynków miłosierdzia. Nie chcę nikogo oskarżać i przypisywać komuś intencji, których nie ma, ale obiecywać modlitwę i tę obietnicę zrealizować jest jednak łatwiej, niż postanowić jakiś systematyczny wysiłek miłosierny. Pamiętam, jak Alessandro Pronzato pisał w swoich Niewygodnych ewangeliach, że chrześcijaństwo byłoby proste, gdyby można było je ograniczyć jedynie do nowenn, różańców i adoracji. Niestety, jest jeszcze ta cała miłość bliźniego. Ona każe wyjść z domu i pobrudzić sobie ręce. Wystarczy komuś zadać na spowiedzi za pokutę tzw. dobry uczynek. Niejeden raz słyszałem prośbę o zamianę na różaniec albo litanię. A z tymi dobrymi uczynkami za pokutę – jeśli ktoś do niej poważnie podejdzie – bywa niełatwo. Pamiętam takiego penitenta, który „się skarżył”, że mu żaden dobry uczynek nie wychodził. Jaki by sobie bowiem nie wymyślił, dochodził do wniosku, że to żadne nadzwyczajne dobro, a zwykła przyzwoitość. Żaden „dobry uczynek” nie wydawał mu się wystarczająco „dobry”.
A ja postanowiłem zabierać ludzi czekających „na stopa”. To trudniejsze, niż się wydaje. Instynkt samozachowawczy każe mijać szerokim łukiem niejednego autostopowicza: okradnie, napadnie, może będzie – nazywajmy rzecz po imieniu – śmierdział, bo bezdomny i niekąpany, zagada, zanudzi, samochód pobrudzi. Ominąć łatwiej, niż się zatrzymać. Zamiast ryzykować i brać „na stopa”, pomodlić się za podróżujących jest i taniej, i łatwiej, i wygodniej. Ale taka modlitwa – jak słusznie przestrzegał ks. Jan Twardowski – psu na budę, jeśli bez miłości.