Logo Przewdonik Katolicki

Z gleukometrem na szczyty

Renata Krzyszkowska
fot. Daniel Prudek/ fotolia

Z Wojciechem Sarną, himalaistą, diabetykiem, o pasji silniejszej niż choroba rozmawia Renata Krzyszkowska

Od 14 lat żyje Pan z cukrzycą. Czuje się Pan chory?
– Zupełnie nie. Co prawda kilka razy dziennie muszę mierzyć poziom cukru i przed każdym posiłkiem wstrzykiwać sobie insulinę, ale poza tymi niedogodnościami nie mam żadnych dolegliwości związanych z moją chorobą.
 
Skąd wzięło się u Pana zamiłowanie do alpinizmu?
– Ruch w cukrzycy jest bardzo ważny i wskazany, więc chodzenie po górach też. Co prawda raczej po tych niższych i takie bardziej rekreacyjne, ale… Zachorowałem krótko po powrocie z mojej pierwszej wyprawy w „góry wysokie”, czyli z wyprawy do Kirgizji na położony w Pamirze siedmiotysięcznik Pik Lenina. Gdy lekarz przekazał mi diagnozę, byłem już zauroczony wspinaczką, alpinizmem, wielkimi górami i trudno było mi pogodzić się z myślą, że miałbym z tego zrezygnować.
 
A jakie były pierwsze objawy choroby?
– Pierwszym objawem były kłopoty ze wzrokiem. Myślałem, że to od siedzenia przed komputerem. Gdy po wstępnych badaniach lekarze poinformowali mnie, że cierpię na cukrzycę typu pierwszego, nie mogłem w to uwierzyć. Szczególnie że nigdy wcześniej nie chorowałem, nigdy nawet nie leżałem w szpitalu, więc był to dla mnie szok. Byłem załamany, bo lekarz powiedział mi, że będę musiał zrezygnować z intensywnego wysiłku fizycznego, co w praktyce oznaczało, że będę musiał zapomnieć o górach. Pomyślałem nawet, że teraz pozostały mi już tylko kapcie i gazeta. Dwa lata przesiedziałem w domu przed telewizorem.
 
Aż trafił Pan na innego lekarza?
– Nie, najpierw na dobrego kolegę, który wyciągnął mnie na rowerową wycieczkę na Hel. Przez Bory Tucholskie, Kaszuby i Mazury. Wtedy zauważyłem, że w czasie wysiłku czuję się o wiele lepiej. Spadło zapotrzebowanie na insulinę, wróciła energia i dobre samopoczucie. Wtedy też pierwszy raz pomyślałem o powrocie w góry wysokie.
 
Miał Pan obawy?
– Jasne, że tak, ale mimo wszystko postanowiłem zaryzykować i rozpocząłem treningi. Lekarzowi oczywiście się do tego nie przyznałem. Dziś wiem, że nie było to zbyt rozsądne i bardzo proszę, by nikt mnie w tym względzie nie naśladował. Pasja jednak wzięła górę. Miałem dużo szczęścia, że mój organizm tak dobrze to wszystko zniósł. Po dwóch latach od zdobycia Piku Lenina znowu wróciłem do Kirgizji, tym razem w Tien-szan. Celem wyprawy był najdalej wysunięty na północ i uważany za jeden z najtrudniejszych siedmiotysięczników Chan Tengri.
 
Ponowna wspinaczka, już z cukrzycą, chyba nie była łatwa?
– Nie była i to z kilku powodów. Po pierwsze choroba, która zmieniła bardzo dużo w funkcjonowaniu organizmu, ale też to, że szczyt ten jest dosyć trudny technicznie. Na dodatek jego położenie sprawia, że warunki pogodowe panujące na górze bywają bardzo trudne, a i sama aura jest kapryśna i trudna do przewidzenia. Na dodatek, gdy stanęliśmy pod Chan Tengri, dowiedzieliśmy się, że kilka dni wcześniej z góry zeszła lawina, która zabiła 17 osób. W związku z tym większość wypraw, które planowały atakować szczyt, wycofała się. My postanowiliśmy jednak zaryzykować. Zainwestowaliśmy w tę wyprawę rok treningów, przygotowań i funduszy. Żeby zminimalizować ryzyko, podjęliśmy decyzję, że będziemy wspinać się nocą. Szczególnie przez najbardziej niebezpieczną część drogi, czyli kuluar zwany Butelką. Nocą jest zimniej, śnieg mniej „pracuje” i tym samym zagrożenie lawinowe jest mniejsze.
 
Cały czas mierzył Pan sobie poziom cukru i wstrzykiwał insulinę?
– Tak. Dawki insuliny mogłem zmniejszyć do minimum. Do posiłków, które składały się głównie z węglowodanów, podawałem sobie dwie, maksymalnie trzy jednostki insuliny, choć normalną dawką wcześniej było dwanaście. Na dodatek, by zapewnić sobie odpowiedni poziom energii i cukru w organizmie, w czasie wyprawy zjadłem prawie 80 batonów. Lubię słodycze, ale w związku z chorobą na co dzień staram się je ograniczać, była to więc bardzo miła odmiana (śmiech – red.). Co prawda do zdobycia góry zabrakło nam 100 m, ale cel został osiągnięty. Udowodniłem sobie, że pomimo mojej choroby mogę nadal się wspinać. Po paru latach udało mi się nawet wrócić na tę górę i wyrównać rachunki. Zdobyłem ją, robiąc trawers z północy na południe.
 
Łącznie ile szczytów Pan zdobył?
– Chyba nigdy tego nie policzyłem, ale było ich trochę. Wspinałem się w Pamirze, Tien-szanie, Alpach, Himalajach, Kaukazie i na Alasce. Udało mi się zdobyć najwyższy szczyt Ameryki Północnej, Mount McKinley, zjechałem zimą z najwyższego szczytu Europy, czyli Elbrusa, cztery albo pięć razy byłem na Mont Blanc, zdobyłem też szósty co do wielkości ośmiotysięcznik Czo Oju.
 
W końcu jednak zwierzył się Pan lekarzowi ze swego hobby?
– Tak, powiedziałem o tym zaprzyjaźnionej pani doktor z Rzeszowa, która choć nie była zadowolona z moich wyborów, podjęła się przygotowania mnie do kolejnych wypraw. Nie żałuję swojego wyboru, ale nie polecam takiego postępowania innym. Mój organizm zareagował na taki wysiłek wyjątkowo dobrze, nie zawsze jednak musi tak być i najlepiej takie decyzje konsultować ze swoim lekarzem. Dziś już rzadziej jeżdżę w góry, ale nadal nie myślę z tego rezygnować.
 
Mimo wspinaczek czuje się Pan doskonale. Co na to lekarze?
– Mój obecny lekarz też się wspina i czasami zdarza nam się wyjeżdżać razem. W zeszłym roku wspinaliśmy się wspólnie na Matternhorn (śmiech).
 
Co daje Panu wspinaczka?
– Wiele trudnych do opisania wspaniałych przeżyć, adrenalinę, satysfakcję z pokonywania własnych słabości i poczucie spokoju. Wspinaczka to ryzykowny sport, ale można się do niej dobrze przygotować i maksymalnie zadbać o swoje bezpieczeństwo. Może jest mi trochę łatwiej tak do tego podchodzić, bo nie mam żony i dzieci. Mimo to jest kilka osób, które się o mnie martwią i z niecierpliwością czekają na moje powroty. Między innymi mama i babcia, które mimo strachu i obaw zawsze wspierają mnie w moich szalonych pomysłach. Ale nawet pomimo tej fascynacji wspinaczką zdarzało się, że bywałem tak zmęczony, iż postanawiałem już nigdy nie wracać w góry wysokie, obiecywałem sobie, że ta wyprawa będzie już tą ostatnią… jednak za każdym razem po powrocie, gdy mijał miesiąc lub dwa znowu zaczynałem tęsknić i planować kolejny wyjazd.
 
Czy cukrzyca w czymś Panu przeszkadza, coś Panu zabrała?
– Chyba nic. Nie potrafię wymienić niczego, co przez chorobę straciłem. Czasem uważam, że wręcz przeciwnie, dużo dzięki niej zyskałem i dużo mnie ona nauczyła. Między innymi „diety cukrzycowej”, czyli tak naprawdę zdrowego odżywiania. Diety wskazanej dla wszystkich.
 
Czyli…
– Ograniczona ilość cukrów prostych, jeśli pieczywo czy makaron, to pełnoziarniste, ryż ciemny, dużo warzyw. Białko w postaci chudego mięsa i serów, napoje mleczne fermentowane, np. kefir.
 
A jak wygląda Pana aktywność fizyczna na co dzień?
– Trenuję 4–5 razy w tygodniu w systemie dwa dni treningu i dzień odpoczynku. Biegam, jeżdżę na rowerze i pływam. Gdy przygotowuję się do wyprawy, trenuję jeszcze częściej. Latam też na paralotni, skaczę ze spadochronem i jeżdżę na motorze.
 
Jednym słowem, twardziel z Pana.
– Chyba nie, po prostu bez swoich pasji nie wyobrażam sobie życia.
 
 
Wojciech Sarna
Himalaista, wspinał się m.in. w Pamirze, Tien-szanie, Alpach, Himalajach, Kaukazie i na Alasce. Od 14 lat choruje na cukrzycę.  

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki