Logo Przewdonik Katolicki

Cuda potwierdzają, świętych ogłaszają

Michał Bondyra
Przed podwójna kanonizacją Jana Pawła II i Jana XXIII na Placu św. Piotra w 2014 r. / PAP

Rozmowa z o. prof. Hieronimem Fokcińskim SJ, relatorem Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, o tym, jak wygląda proces beatyfikacyjny

Niedawno przeżywaliśmy 11. już rocznicę śmierci Jana Pawła II. Czy te okrzyki wiernych Santo subito w jakikolwiek sposób miały wpływ na przyspieszenie procesu beatyfikacyjnego papieża?
– Muszę Pana rozczarować. Te okrzyki zostały źle odebrane. Sława świętości, fundamentalna w procesie beatyfikacyjnym, musi być oddolna, autentyczna, niczym niesprowokowana. W tym wypadku okrzyki uznano za sztucznie zorganizowaną formę nacisku. Dla Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych stanowiło to utrudnienie. Na szczęście nie było ono zbyt wielkie, bo mieliśmy szereg dowodów prawdziwej świętości.
 
O świętości Jana Pawła II byli przekonani nie tylko wierni, ale i jego następca i wieloletni współpracownik – Benedykt XVI. Nie można było jeszcze przyspieszyć procesu beatyfikacyjnego?
– Jan Paweł II wprowadził zasadę, która mówiła o tym, że nie należy rozpoczynać oficjalnej procedury beatyfikacyjnej przed upływem pięciu lat od śmierci. Ta zasada miała też dotyczyć jego samego. Benedykt XVI postanowił jednak skrócić ten czas do trzech lat i kilku miesięcy. Za jego zgodą nie musieliśmy więc czekać aż pięciu lat z formalnym otwarciem procesu i przesłuchaniem świadków. Dyspensa ta w żaden sposób nie dotykała esencji świętości. Poza tym zgodnie z prawem już za życia papieża można było zbierać materiały.
 
Świadków w takich wypadkach nie można przesłuchiwać jeszcze przed formalnym otwarciem procesu?
– Nie można, ale i od tej reguły jest wyjątek. Dotyczy on kluczowych dla sprawy świadków, którzy ciężko chorują lub są już w podeszłym wieku, przez co istnieje zagrożenie, że nie dożyją procesu beatyfikacji lub w tym czasie utracą pamięć co do ważnych szczegółów. Prawnie nazywa się to nepereant probationes (aby nie zginęły dowody). W praktyce wygląda to tak, że biskup miejsca ma prawo powołać dwie, trzy osoby, które przesłuchują świadków chorych lub starszych, których świadectwa po formalnym otwarciu procesu będą traktowane na równi z tymi, którzy dopiero wtedy będą przesłuchiwani. Z tym zastrzeżeniem, że jeśli te osoby przeżyją, muszą potwierdzić swoje wcześniejsze zeznania. Kongregacja szczególnie w wypadku ludzi prostych zachęca, by swoje zeznania spisywały w domu. Dla takich osób bowiem konieczność ustnych zeznań przed Trybunałem Kościelnym to duży stres, przez co zaczynają mówić ogólnikowo, a nam zależy przecież na szczegółach.
 
A czym różnią się procesy osób, które zmarły w naszych czasach od tych, które odeszły przed wiekami?
– Kogoś, kto zmarł niedawno znały tysiące, a nawet miliony. Są więc świadkowie często żyjący, istnieje kult prywatny. Zupełnie inna sytuacja była w sprawach np. z XII w., które prowadziłem. Wtedy nie ma żadnych świadków, a mamy tylko dokumenty i to najczęściej kupna, sprzedaży, cesji, które w niewielkim stopniu dotyczą elementów wiary i moralności. W tym wypadku dojście do moralnej pewności jest skomplikowane i długotrwałe. W dyskusji nad zbadaniem zebranego materiału bierze udział sześciu profesorów historyków. Żaden z nich nie jest związany z Kongregacją, by nie było zarzutu, że oceniamy wyniki własnej pracy. Zdarzyło się, że pięciu z nich było pewnych, że materiał jest wystarczający, dobrze przygotowany i że można go przyjąć. Z tej oceny wyłamał się jeden z nich. Nie miał pewności moralnej i nie dał się przekonać. Raz zdarzyło się, że do tej dyskusji zaprosiliśmy ucznia profesora, który wydał dość negatywną opinię. Uczeń ocenił materiał pozytywnie, ale gdy dowiedział się, że jego profesor wyraził inną opinię, obniżył swoją ocenę. Zapomniał jednak, że powinien zgłosić zmianę swojej opinii pisemnie. Nie zrobił tego, przez co pozostała jego pozytywna opinia pisemna i w tzw. wotach negatywna ocena ustna. Wykluczyliśmy więc „specjalistę”, który sam sobie zaprzecza.
 
W ostatnich latach procesy beatyfikacyjne ulegały jakimś przeobrażeniom?
– Tak, dziwiono się, że za czasów Jana Pawła II było bardzo wiele beatyfikacji. Nie ma w tym jednak żadnej tajemnicy. Papież pewne sprawy po prostu uprościł. Kiedyś najpierw przesłuchiwano w diecezji świadków na temat sławy świętości danego kandydata. Taką dokumentację przesyłano do Rzymu, a po kilkunastoletnich badaniach i pozytywnej opinii biskup diecezji otrzymywał zgodę na rozpoczęcie tzw. procesu apostolskiego. Znów przepytywano w diecezji tych samych świadków, tyle że tym razem pod kątem heroiczności życia kandydata. Jan Paweł II wprowadził zasadę: pytać świadków raz, a porządnie. Proces skrócił się od razu o wiele lat. Inny przykład to dyskusja wśród kardynałów. Brało w niej udział około 30 z nich i dyskutowali nad tylko jedną sprawą w miesiącu. Ktoś wpadł na pomysł, by kardynałów było 15. Nie ucierpiała na tym solidność badań, a proces i w tym punkcie wyraźnie przyspieszył. Przyspieszanie procesów przez Jana Pawła II trzeba jednak dobrze rozumieć. Papież nie przynaglał samego studium badań. Z Sekretariatu Stanu Kongregacja dowiadywała się dwa lata wcześniej, do jakiego miejsca wybiera się Ojciec Święty i który sługa Boży pochodzi z tamtego rejonu. Wtedy papież zapytywał Kongregacji, czy w tym czasie uda się zakończyć proces. Jeśli odpowiedź była negatywna, że zbyt mało czasu, Ojciec Święty nie naciskał. Gdy jednak w tym terminie wszystko było gotowe, wydrukowane i przedyskutowane, ale nie było jeszcze dyskusji teologów, papież przez Sekretariat Stanu prosił, by tę konkretną sprawę rozstrzygnąć w pierwszej kolejności. Dzięki temu nie czekała ona w kolejce do dyskusji następnych sześć, czasem nawet dziesięć lat.
 
Co jeszcze w ostatnich latach zmieniono, by uprościć i skrócić procesy beatyfikacyjne?
– Obecnie do beatyfikacji wystarczy jeden cud, a w wypadku męczennika nawet jeden cud nie jest wymagany. Mówi się o tym, że to zasługa Jana XXIII, który gdy został papieżem, na spotkaniu z prefektem Kongregacji dopytywał, dlaczego proces osoby czczonej w jego stronach trwa już dziesiątki lat. Kardynał wytłumaczył papieżowi, że wszystkie badania zostały ukończone, jest cud, ale brakuje jeszcze jednego. Papież miał zapytać, kto ustalił, że muszą być dwa cuda, a gdy usłyszał odpowiedź, że był to jeden z poprzednich papieży, zapytał: Czy ja jestem papieżem? – Oczywiście, Ojcze Święty – odpowiedział monsignior. – A zatem potrzebny będzie od teraz jeden cud, ale porządny! – odparł papież. Po soborze za moich czasów odbyła się duża dyskusja, czy z cudów nie zrezygnować w ogóle. Wtedy wszyscy pracownicy Kongregacji jak jeden mąż opowiedzieli się, by je zachować. Tak ważna rzecz jak świętość nie może podlegać tylko ludzkiemu studium, niech wzmocni je jeszcze znak dany od Boga.
 
A dlaczego w ogóle dopuszczano myśl, by odejść od wymogu cudu w przypadku kanonizacji?
– Bo niestety na świecie ma miejsce niesprawiedliwość. W biednej Afryce udokumentowane przypadki są potem u nas w Europie podważane przez lekarzy, którzy pytają, a dlaczego nie zrobiono jeszcze takich czy innych badań czy prześwietleń. Nawet nasza siostra Faustyna Kowalska, by zostać świętą potrzebowała cudu, który wydarzył się w Stanach Zjednoczonych.
 
Jednym z niezwykłych procesów kanonizacji, w których Ojciec Profesor uczestniczył był ten z 1997 r. dotyczący potwierdzenia świętości królowej Jadwigi po 600 latach od jej śmierci.
– Jadwiga była w Polsce czczona jako święta. Gdy jednak zabraliśmy się do szczegółowego studium, okazało się, że była niekiedy czczona jako Jadwiga Śląska, a nie Jadwiga królowa. Te postaci się mieszały. Badania trwały długo. Kongregacja doradzała papieżowi, by skorzystał z dawnej, teraz rzadko praktykowanej formy, że skoro wiemy, że przez wieki miał miejsce kult, to na tej podstawie Kongregacja wystawiała dekret trwania kultu. W XVI i XVII w. po czymś takim udzielano zgodny na teksty brewiarzowe i mszalne, w których wymieniano tę osobę. Teolodzy stawiali weto: jeśli nie udowodniliście świętości, nie możecie dawać zgody na najwyższy kult. Papież podjął decyzję: wracamy do dawnej praktyki. Pojechał do Krakowa, odprawił przy grobie Jadwigi Mszę św. Gdy po 10 latach chcieliśmy rozpocząć proces kanonizacji, były wątpliwości czy tą Mszą Jan Paweł II chciał Jadwigę beatyfikować, czy tylko odprawił Mszę, jak za zmarłych. Przecież papież żyje, spytajcie go – mówię. Papież potwierdził zamiar beatyfikacji. Potem jednak wydał dekret, który został umieszczony w Acta Apostolicae Sedis, że odtąd do tej formy kanonizacji wracać nie należy.
 
Tych niezwykłych kanonizacji było pewnie więcej.
– Owszem. Pamiętam taką jedną sprawę. Planowana była pielgrzymka Ojca Świętego na Litwę, Łotwę i Estonię. W Rzymie zjawił się arcybiskup z Rygi i mówi, że mają już 900 lat chrześcijaństwa i żadnego błogosławionego i czy nie ma kogoś godnego do beatyfikacji. Papież zapytał Kongregację, a my odpowiedzieliśmy, że jeszcze przed I wojną światową były starania o beatyfikację biskupa Meinarda, który zapoczątkował tam chrześcijaństwo. Nie podjęto jednak działań, gdyż nie było śladów kultu jako świętego, a z drugiej strony nie było pewności, czy w przeszłości nie był już kanonizowany. A jeśli jednak był, to teraz nie należy tego powtarzać. To były moje początki w Kongregacji, a sprawa bardzo mnie zaciekawiła. Zacząłem szukać w średniowiecznych martyrologiach, a tam Meinard raz był nazywany świętym, raz błogosławionym. Poszedłem do arcybiskupa – sekretarza Kongregacji i powiedziałem, że nie powinniśmy zgodzić się na kanonizację, bo są ślady kultu. Gdy później go spotkałem, powiedziałem mu, że według mnie Ojciec Święty i Kongregacja będą w kłopocie, bo Meinard został już kanonizowany w średniowieczu na synodzie biskupów. Ta historia była zresztą mocno zagmatwana. By pogodzić walczących kawalerów mieczowych z krzyżakami ówczesny papież wysłał swojego wicekanclerza. W jednej z sag skandynawskich zapisane zostało, że ten wicekanclerz poszedł na grób Meinarda i oddał mu hołd jak świętemu. Wicekanclerz to była wtedy druga osoba po papieżu, odpowiedzialna za sprawy prawne. To był mocny argument, który przedstawiłem na radzie Kongregacji. Poparł mnie wtedy tylko jeden historyk, pozostali mieli wątpliwości. Potem znalazłem kolejne ślady. Ciało Meinarda przeniesiono z cmentarza do katedry, tam pochowano go pod ołtarzem, a jego relikwie umieszczono w ścianie na wysokości ołtarza. A przecież tak czczono tylko świętych. Było wiele dyskusji. Na koniec prowadzący dyskusję kardynał postanowił, by o sprawie rozstrzygnął sam papież. Jaką mógł wydać Jan Paweł II opinię, skoro Kongregacja sugerowała mu, że Meinard już był kanonizowany?
Tylko pozytywną.
– Oczywiście. Problem w tym, że ogłoszono już, że papież będzie go kanonizował. Ale skoro już był kanonizowany, to nie ma ku temu podstaw. Zasugerowano, by Ojciec Święty przeprowadził liturgiczną uroczystość przypomnienia. Byłoby to jednak niegrzeczne, bo sugerowałoby, że Łotysze o nim zapomnieli. Uznaliśmy ostatecznie, że będzie to odnowienie kultu Meinarda i użyliśmy wszystkich formuł, jakie są przy kanonizacji z wyjątkiem tych, które decydują o kanonizacji. Papież skorzystał z tej rady.
 
 



O. prof. Hieronim Fokciński SJ
Dyrektor Papieskiego Instytutu Studiów Kościelnych w Rzymie, relator Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, który w ciągu prawie 20 lat pracy przygotował materiał dowodowy do ogłoszenia około 80 beatyfikacji i kanonizacji.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki