Logo Przewdonik Katolicki

Idź!

Monika Białkowska

Starsza i młodsza. Doświadczona i dopiero marząca o takim doświadczeniu. Pani Małgorzata i pani Justyna opowiadają o tym, co znaczy być świeckim misjonarzem.

Pani Małgorzata Dziewięcka pracowała w różnych miejscach świata. O Botswanie mówi „moja Afryka”. Była na Jamajce, w Peru, Boliwii, Indiach, na Malediwach. Dziś mówi: „To rodzi się w sercu z miłości”.
 
Jak podać rękę
- Z Polski wyjechałam w 1978 r. do Madrytu: teoretycznie na miesiąc, ale wiedziałam już, że nie wrócę – wspomina pani Małgorzata. – Jeśli chcesz jechać w świat i żyć tam między ludźmi, musisz znać język. Bez pieniędzy możesz jechać. Twoje bezpieczeństwo to jest język, a nie pieniądze. W Madrycie skończyłam intensywny kurs języka hiszpańskiego, bo marzyłam o Ameryce Południowej. Z Madrytu trafiłam do Belgii, tam wprosiłam się do ambasadora, który wprawdzie nie pochwalał mojego pomysłu wyjazdu do Peru, ale przedłużył mi paszport i polecił komuś w Limie. Tam pracowałam w Caritas z ludźmi upośledzonymi fizycznie. To była pierwsza gorąca lekcja: jak podać człowiekowi rękę, żeby nie pokazać, że boję się i brzydzę jego brzydoty.
Po Peru pani Małgorzata prowadziła dom dziecka w Boliwii. Wtedy w Polsce zaczęła się „Solidarność”. – Natychmiast wróciłam do Europy. W Holandii wyszłam za mąż i już wspólnie zaczęliśmy organizować pomoc humanitarną dla Polski, dla całego Dolnego Śląska, z którego pochodzę. Adresatami pomocy było dwa i pół tysiąca rodzin. Uruchamiałam wszystkich, rozdawałam adresy, ludzie przynosili paczki. Myślałam wtedy, że Holandia nie może wziąć Polski na utrzymanie, ale najważniejsze jest, żeby gdzieś ponad systemami ludzie zaprzyjaźnili się ze sobą. Żeby Polacy nie bali się stanu wojennego, bo tam, po drugiej stronie, jest ktoś, kto o nich myśli, że kogoś tam mają. Holendrzy do pierwszej paczki wkładali widokówkę z pozdrowieniami i swoim adresem, potem Polacy odpisywali, dziękując i opowiadając o sobie, a przez to również o swoich potrzebach. Wiele z tych przyjaźni trwa do dziś. Teraz? Teraz jadą znów do mojego kraju, do Botswany.
 
Szczęśliwa wieś
- Jadę tam, gdzie wiem, że jest taka potrzeba, a inni się boją – mówi pani Małgorzata. – Mogę zrobić tam to, czego nie zrobi nikt inny. We własnym kraju jestem zastępowalna, tu zawsze będzie ktoś lepszy. Ludzie boją się wyjechać w świat. Pytają: z czego się tam utrzymam? Żeby wyjechać, trzeba przezwyciężyć siebie i więzy, łączące nas ze środowiskiem. Misjonarze czy podróżnicy biorą się stąd właśnie, że nie mieszczą się w swoim środowisku, że przełamują mur i idą na zewnątrz. Jedni idą, spełniają wyznaczony z góry cel i wracają, misja zakończona. Inni idą prowadzeni bardziej sercem, niż rozumem. To, co płynie z serca, nigdy się nie kończy – idę swoją drogą, ale pojawiają się kolejne dróżki i je też chce poznać, serce mnie prowadzi. To właśnie jest misyjność.
- W Botswanie, nad rozlewiskiem Okawango, zobaczyłam szczęśliwą wieś – opowiada pani Małgorzata. – Nie było tam ludzi chorych, kalekich. Pomyślałam – raj! Szybko okazało się, że chorzy byli: ukrywano ich w domach, bo przynosili wstyd rodzinie i byli dla nich obciążeniem. Ich kalectwo często nie było wrodzone, mogło wynikać z wypadku czy z infekcji. Zebrałam ich i zaczęłam uczyć tkactwa. Sama kursy skończyłam w Holandii, to mnie zawsze fascynowało. W mojej Afryce mogłam pokazać tylko gobeliny, tkane na ramie: nauczyłam ludzi prostych form, a oni później już sami swoje wzory tkali, słonie, krokodyle w rzece, przepiękne to było. Kiedy w 1987 r. Jan Paweł II wylądował w Botswanie, też dostał od nas maleńki gobelin.
 
Za głosem serca
- Byłam kiedyś na Jamajce – wspomina pani Małgorzata. – Moje przyjaciółki zakonnice prowadziły tam klinikę, pracowałam na recepcji. Teren był tam bardzo trudny, górzysty, nie mający nic wspólnego z przepięknymi zdjęciami plaż, jachtów i hoteli. Urzędowym językiem jest tam angielski, ale ludzie mówią patois, kreolskim na bazie angielskiego. Przychodzili do mnie, żeby zapisać się do lekarza. Pytałam o pisownię imion, żeby bezbłędnie założyć im kartoteki. Nie potrafili odpowiedzieć. 80% pacjentów nie potrafiło zapisać swojego nazwiska. W końcu któregoś dnia przed rozpoczęciem rejestracji zapytałam: „Kto z was chce się nauczyć czytać i pisać? Proszę stworzyć grupki, dojadę do  was, będę was uczyć czytać i pisać po angielsku!”. Tych miejscowości było kilka, to oczywiste, że łatwiej było mnie jednej do nich dojechać, niż im jeździć do mnie. Siadaliśmy gdzieś pod drzewem, na schodkach czy jakiejś werandzie, gdziekolwiek się dało, a oni się uczyli. Nigdy w życiu bym tego nie przewidziała – to właśnie na tym polega ta otwartość serca misjonarza. Wprawdzie mam jakieś początkowe założenia, ale nie trzymam się ich sztywno, ale idę za głosem serca, skoro już raz zostałam wywołana w drogę.
 
Za krótkie na strach
Pani Justyna Majewska o misjach myśli jeszcze nieśmiało. – To pragnienie przychodzi, potem na chwilę cichnie i znów powraca – mówi. – Myślę, że daje je Duch Święty. Na razie kiełkuje, a ja nie wiem, czy kiedyś się zrealizuje. We mnie samej toczy się jeszcze wewnętrzna walka: jest pragnienie, ale jest też  lęk, związany ze sprawami zawodowymi i rodzinnymi, z odpowiedzialnością za drugą osobę i z kwestiami zdrowotnymi. To trochę mnie hamuje, ale nie paraliżuje. Gwarancji, że po powrocie będę miała pracę i odnajdę na powrót w tym świecie nigdy nie ma. Nauczyłam się jednak, że czasem warto wszystko postawić na jedną kartę. Jeśli człowiek czegoś pragnie, nie może się bać. Owszem, trzeba myśleć o przyszłości: ale jeśli natchnienie pochodzi od Boga, to przecież On nas nie zostawi. Bóg nigdy nie pozwoli, żeby człowiek, który dla Niego zostawia wszystko, nie miał za co żyć. Jeśli daje pragnienie, daje też możliwości i daje środki, pomaga człowiekowi na każdym etapie realizacji zadania. Staram się nie kalkulować. Życie jest za krótkie, żeby się bać, trzeba zostawić do Bogu, żeby On się tym zajął.
Pani Justyna nie wie jeszcze, czy uda jej się wyjechać i do jakiego kraju może trafić. – Zdaję się na Ducha Świętego – tłumaczy. – Ludzie, którzy będą wysyłać mnie na misje, mają lepsze rozeznanie. Mojemu sercu bliskie są kraje Ameryki Południowej, hiszpańskojęzyczne. Rozum jednak podpowiada, że moje kompetencje językowe pozwalają pracować raczej z krajach anglo- i francuskojęzycznych. Taki wyjazd to nie jest wycieczka czy zwykła podróż do obcego miejsca, tu potrzebne są konkretne umiejętności. Pielęgniarką nie jestem, nauczycielką formalnie też nie, ale mam doświadczenie w pracy z dziećmi i młodzieżą, więc myślę, że mogłabym tym służyć.
 
Nie chcę żałować
Jak bliscy reagują na pomysły wyjazdu na drugi koniec świata na kilka lat? – Nie rozmawiałam jeszcze z rodziną – śmieje się pani Justyna. – Ale oni są przyzwyczajeni, że zaskakuję ich najróżniejszymi pomysłami. To po prostu kolejny etap w moim życiu, kolejne doświadczenie, prosta konsekwencja tych wcześniejszych. Wprawdzie jako dziecko misjami się nie interesowałam, ale kiedy zaczęłam wyjeżdżać na spotkania ekumeniczne Taize czy na Światowe Dni Młodzieży, zafascynowały mnie obce kultury i obce języki. Najtrudniej jest przełamać się po raz pierwszy, ale ja przekonuję się, że strach naprawdę ma wielkie oczy. Boimy się zostawić to, co znamy, tymczasem tylko ten człowiek, który przełamuje schematy, naprawdę się rozwija. Staram się siebie nie ograniczać. Jeśli wiem, że idę za Jezusem wiem, że nie mogę się bać. Nie chcę kiedyś żałować, że czegoś w życiu nie zrobiłam, że czegoś zaniedbałam, bo się bałam. Dlatego przełamuję się, mimo lęku, co może mnie spotkać za rogiem. Wierzę w dobroć ludzi, a przede wszystkim wierzę w opiekę Pana Boga, który wciąż mi mówi: „Idź! Nie bój się!”.
 
 
 
 
 
 
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki