Logo Przewdonik Katolicki

To nie śmierć wydaje owoce

fot. Micha Dudek

Z o. Stanisławem Olbrychtem OFMConv, misjonarzem pracującym w Pariacoto w Peru, gdzie w 1991 r. terroryści zamordowali jego dwóch współbraci, rozmawia Małgorzata Bilska

Wyjechał Ojciec do Pariacoto w 1994 r., trzy lata po śmierci dziś już błogosławionych ojców Michała Tomaszka i Zbigniewa Strzałkowskiego.
– Dokładnie 19 marca, we wspomnienie Świętego Józefa.z
 
Po co jechać do kraju, w którym ponad 80 proc. mieszkańców jest katolikami? I czemu misjonarze giną tam za wiarę?
– Dużo ludzi jest ochrzczonych, ale niektórzy Peruwiańczycy w wioskach podchodzą do chrztu zabobonnie. Chcą mieć chrzest, a jednocześnie szukają pomocy duchowej u lokalnych szamanów, rozmawiają z duchami przodków itd. Poza tym ta liczba spada. Dziś wielu mówi: niech dziecko podrośnie i samo wybierze religię. Kościół niewystarczająco pogłębił wiedzę na temat tego sakramentu wśród wiernych.
 
Jakie wyznania Peruwiańczycy mają do wyboru?
– Bardzo aktywni są Adwentyści Dnia Siódmego, świadkowie Jehowy, zielonoświątkowcy, mormoni. Nawet na wsiach spotykamy rodziców bez ślubu, choćby cywilnego. Mają troje lub czworo dzieci, a żadne nie jest ochrzczone. Odwiedzam ich, rozmawiam, jeśli chcą. Oferujemy pomoc, nawiązujemy do tradycji ojców, dziadków.
Widać wpływ sekt, ale też ideologii marksistowsko-leninowsko-maoistycznej. Ojców Michała i Zbigniewa zabili terroryści z organizacji Świetlisty Szlak (Sendero Luminoso). Według niej religia to opium dla ludu, trzeba iść z postępem. Mają swoją teorię i zniechęcają ludzi do wiary i Kościoła.
 
Nawiązujecie do tradycji nie własnej, ale kolonizatorów. Misja ma 30 lat, katolicyzm przyszedł tu razem z konkwistą.
– Hiszpanie przybyli z wojskiem, ale oprócz daru wiary dali ludziom większą wolność niż Inkowie. Dlatego ludność przechodziła na ich stronę. Potem przyjeżdżali z Europy „rozbójnicy katoliccy”. Niewiele mieli z katolikami wspólnego, wiedli skandaliczne życie… Jednak zło najszybciej się przykleja jako etykieta.
Sytuację komplikuje to, że od dawna nikt tu nie pamięta księży posługujących na stałe. Przyjeżdżali z dużych miast tylko na wielkie uroczystości. W 1970 r. w regionie Ankash było wielkie trzęsienie ziemi. Zrujnowane zostały całe miejscowości, domy się rozleciały, zginęło 66 tys. ludzi. Kościołów nie odbudowano, a od trzęsienia ziemi nie było duszpasterzy. Żeby wiara nie umarła doszczętnie, biskup Chinbote postarał się o misjonarzy. Weszliśmy z misją na teren pięciu dawnych parafii. Jest on naprawdę trudny i wymagający.
Z drugiej strony w 1989 r. ważne było nowe podejście do życia zakonnego. Konferencja zakonników i zakonnic Ameryki Południowej ustaliła, że możliwe są trzy główne formy ich obecności. Pierwsza: żyć obok ludzi. Stworzyć sobie warunki takie, jakie miałem w swoim kraju i na jakie zasługuję. Budujemy klasztor na wzór europejskiego, a mieszkańcy żyją po swojemu. Ale co ja im daję? Czego jestem znakiem? Prowadzę do Boga? A po to przecież przyjechałem…
Druga możliwość: żyję tak, jak oni. Ten sam strój, warunki, sposób zachowania. I znów – co im to daje? Nie wnoszę nic nowego.
Trzecia możliwość: żyję dla nich. Nasi trzej pierwsi misjonarze w Peru – dwaj błogosławieni i Jarosław Wysoczański OFMConv – przyjechali po to, żeby być dla ludzi. To nie zawsze i nie wszystkim się podobało, zwłaszcza na tym terenie, najbiedniejszym i najbardziej opuszczonym, zapomnianym przez władze.
 
Działają tu gangi narkotykowe?
– Są narkotyki, terroryzm, sekty. I bieda.
 
W Polsce nie rozumiemy teologii wyzwolenia, bo nie mamy doświadczenia tak gigantycznych przepaści między bogatymi i nędzarzami. Marksistowskie ugrupowania terrorystyczne bronią ludzi ubogich, a Kościół utożsamiają z bogactwem. Czy to nie zbyt prosty schemat?
– Kiedyś przez cały Wielki Tydzień byłem w gminie, która nazywa się Pampas Grande. Jak nie było drogi, musiałem iść pieszo, przez maleńkie osady. Tu i ówdzie stał jakiś domek. Rozmawiałem z napotkanymi ludźmi i mogłem się dowiedzieć, jak życie w pueblo wygląda na co dzień. Według nich Kościół jest latyfundystów, terratenientes, którzy mają ziemię i najmują biedaków, peonów. Ci ludzie są ubodzy, nie umieją się odnaleźć w Limie czy innych dużych miastach. Ktoś im załatwił pracę, ale po tygodniu wrócili. W pracy liczy się punktualność, obowiązek, codzienny rytm. Do tego za wszystko trzeba płacić, nawet za ubikację. Wody nie pije się ze strumyka, ona kosztuje. To im się nie podoba. To nie znaczy, że nie chcieliby mieć radia, telewizora czy lepszych warunków dla dzieci. Winą obarczają Kościół – tych bogaczy, co ich gnębią i wyzyskują.
 
Wyjazd do Pariacoto wymagał odwagi. Dlaczego Ojciec się zgodził?
– Byłem postulatorem ich procesu beatyfikacyjnego w Peru, wysłałem przygotowane dokumenty do Watykanu. Miałem więc „w rękach” wypowiedzi zamordowanych. Wyjeżdżając z Polski, byli świadomi, że mogą zapłacić za to życiem. Publicznie o tym mówili. Byli odważni, więc ja też musiałem (śmiech). Poza tym nie mogłem się pogodzić z tym, że dobro nie zwycięży!
Święty Franciszek z Asyżu też poszedł w dialog z przeciwnikami. Mnie było łatwiej, bo przez 15 lat byłem w Boliwii. Rozumiem narzecze keczua, którym mówią w Pariacoto. Na początku udawałem, że nie znam języka, dlatego ludzie mówili przy mnie otwarcie i wiedziałem o wszystkim, co się wokół działo. Dopiero w czasie procesu beatyfikacyjnego, kiedy stawiałem świadkom różne pytania, wyszło, że język znam. Wyjaśniłem: dzięki temu z wami zostałem, nie bałem się. Byłem przygotowany na to, że w każdej chwili mogę skończyć jak bracia. Nie tylko z powodu przeciwników wiary, ale też zwykłych złodziei. Ciągle były tam jakieś napady.
 
Nie do końca rozumiem, o co chodziło terrorystom. O kontrolę nad regionem? Czy o tych konkretnych ojców?
– Świetlisty Szlak działał tam przynajmniej od 15 lat i miał swoją siłę. Organizacja ufundowała studium nauczycielskie dla swoich ideologów. Budowała szkołę, z sierpem i młotem w herbie (Pan Bóg przemienia zło w dobro i teraz mieści się tam szkoła średnia im. św. Franciszka). Mieszkańcy nie mieli światła, łączności, dobrej drogi. Region należał do terrorystów, którzy postawili ludziom ultimatum: albo się przyłączą, albo muszą wyjechać. Gdyby przyjechało wojsko lub policja, mieli mówić, że nic nie wiedzą. Płacili haracz. Szantażowano ich zdjęciami, na których byli z terrorystami, gdyby ktoś z nich chciał donieść policji.
 
Założyliście misję w miejscowości, gdzie terroryści mieli swoją kryjówkę?
– Tak – i to taką poważną. Tam był poligon, miejsce ich leczenia, odpoczynku itd. No i przyjechało trzech Polaków, radosnych młodzianków, którzy nic nie kapowali.
 
Z dopiero co obalonego PRL-u.
– I zaczęli dominować, nie stosując w ogóle przymusu. Michał stał się „bożyszczem” dla dzieci: grał na gitarze, śpiewał. Dzieci garnęły się do niego z ulicy. Zabrał ich raz na górę, pod krzyż – taki karnawałowy, udekorowany. Mówił o cudzie w Fatimie, i że może się im także tutaj ukazać Matka Boska, jeśli będą mieć wiarę i o to prosić. Była z nimi katechetka, dziś wielka dama i urzędnik państwowy. Opowiadała mi: nie widziałam Maryi, ale podczas modlitwy nastąpiła we mnie przemiana, stałam się zupełnie inną osobą. Otrzymała dar, pomoc duchową, jakiej potrzebowała. To się rozchodziło wśród ludzi. Michał kupił magnetofon kasetowy i motor do prądu, żeby wyświetlać dzieciom filmy. To była dla nich jedyna atrakcja. Młodzież zaczęła uciekać terrorystom z rąk. Uznali, że w dwa lata franciszkanie zabrali im to, co oni budowali przez 15. Więc ich zabili.
 
Ojciec mieszka w Ameryce Południowej kilka dekad. Jak „rodacy” postrzegają Franciszka?
– Papież Franciszek jest swój, gaucho – z tamtego terenu, choć potomek Włochów.
 
Argentyna graniczy z Boliwią, a góry Andy łączą oba kraje z Peru. Co papież Argentyńczyk ma w sobie typowego dla tego obszaru świata?
– Spontaniczność. Jego myślenie może nie jest tak ściśle dogmatyczne, jak przywykliśmy.
 
Ojciec też bywa spontaniczny?
– Tak, zwłaszcza wtedy, gdy ludzie nie są w stanie skoncentrować się na czymś, poświęcić. Niekiedy spontaniczność ratuje sytuację, bo wtedy oddają wszystko dla sprawy.
 
Trzeba być dla nich, żeby oni byli dla sprawy.
– Jak przyjechałem do Boliwii, miałem dostać parafię w mieście, ale sprzeciwili się miejscowi księża. Nie chcieli dać jej zakonnikom, bo my jesteśmy wspólnotą i na wsi sobie poradzimy, a oni są starzy, samotni. Więc osiedliśmy w parafii na peryferiach miasta, gdzie nas nie oczekiwano. Nie znałem języka, uczyłem się go tylko na statku towarowym, którym przypłynąłem. Na początku miałem dużo czasu. Wokół domu było wysypisko żwiru po powodzi: kamienie i lawa błotna. Przerabiałem to na ziemię uprawną, żeby posadzić kwiaty. Ludzie śmiali się ze mnie – o, gringo szuka złota. A ja mówiłem – tak, czuję, że tu jest dużo złota. Przekopałem ziemię na metr głęboko, przesiałem, wywiozłem kamienie. Codziennie miałem takie dwie godziny sportu. Potem zasypałem dół urodzajną ziemią z rzeki, Posadziłem róże. Po roku wszyscy mówili – rzeczywiście, udało mu się.
 
Ojciec zasadził nowe życie na kamieniach i błocie. Może to metafora misji?
– Nie myślałem o tym w ten sposób. Musiałem się trochę ruszać, żeby nie zwariować. I chciałem to zrobić samemu, a nie nająć sobie kogoś.
 
Wspomniał Ojciec o przemianie katechetki. A Ojca doświadczenie przemiany?
– Na misjach zmieniłem się przede wszystkim właśnie ja. Zostałem, mam tam naszykowany grób. Jestem jednym z nich. Mieszkańcy cieszyli się, że chcę zostać. Teraz zadają sobie pytanie: Czy na pewno wrócę? Czy ich nie okłamałem? Trzeba być wiarygodnym.
 
Duża jest Ojca parafia?
– Między dwoma pasmami gór leży olbrzymi wąwóz. Początek parafii jest oddalony od wybrzeża o jakieś 30 km. Cały obszar ma ponad 100 km długości i 70–80 km szerokości. Jest nas 11 braci, ale w samym Pariacoto tylko trzech. Razem obsługujemy te pięć dawnych parafii, czyli pięć gmin, 73 wioski. Niektóre liczą 30 osób, inne 60–70.
Przez jakiś czas byłem sam i oni ubolewali nade mną, że w nocy pewnie się boję. Czasem chodziły pogłoski, że są w okolicy nowe twarze. Może to Sendero Luminoso? Miejscowi czuli obecność zamordowanych. Pytali mnie, czy coś czuję, czy coś widziałem? Może mam znaki, że oni tu są? Ich groby znajdują się w kościele. Na wszelki wypadek, żeby senderyści ich nie wysadzili.
 
Raz mało brakowało.
– W czasie pogrzebu był zamach, nieudany. Tak robili: jak złapali swoich przeciwników politycznych, też ich traktowali w ten sposób. Najważniejsze, że przestałem się bać. Z drugiej strony ciągle muszę być przygotowany duchowo, że w każdej chwili mogę odejść.
Nurtowało mnie także, czemu brakuje nam siły? Zderzamy się z ludźmi, nie wchodzimy w dialog. Powinniśmy się uzupełniać. Św. Franciszek mówił, że jeżeli nie możesz dać nic innego, naucz się być z nimi. Oni mi to potwierdzili. Mówią, że dla nich jest bardzo ważne, że z nimi jestem. Mówią: „Nie musisz nic robić! Jesteś z nami i dodajesz nam otuchy, nadziei, że zły czas się zmieni i wszystko idzie ku lepszemu”. Martwią się, że zbrodnia jest ich przekleństwem. Chcą wierzyć, że ma to sens. Pan Bóg jest w stanie wydobyć z tego dobro, które z czasem ich zmieni. Przykład: ci, którzy wtedy drwili, dziś przyłączają się do realizowania wspólnych celów.
 
Czują się odpowiedzialni za śmierć ojców?
– W Peru mówiono potem o mieszkańcach Pariacoto: kryminaliści, oprawcy księży itd. Więc myśleli, że przyjdzie na nich kara Boża. Krew zabitych ojców, która była rozlana na drodze, pozbierali z ziemią i z wielkimi honorami pogrzebali na cmentarzu.
 
Tyle że zamiast kary Bożej dostali… Ojca.
– (Śmiech) Przyjechała kara. Pociągnąłem ich do odpowiedzialności, zachęcając do zmiany. Zbudowaliśmy nową kaplicę. Załatwiłem dach, okna, drzwi i to, za co trzeba zapłacić, bo oni nie mają pieniędzy. Wszystko inne zrobili sami. Tak jak stawiają swoje domy, postawili kaplicę. Bo Kościół to jesteśmy my, a znakiem widzialnym naszej wiary jest to, co zrobiliśmy dla Pana Boga. Ale przede wszystkim ważna jest katecheza, spotkania. Są różne okazje, w czasie których świętują i można wtedy do nich przemówić.
 
Ojciec Jarosław Wysoczański OFMConv był z męczennikami, ale ocalał, ponieważ wyjechał do kraju na wakacje. Wrócił potem do Peru?
– Czasami przyjeżdżał, ale dla niego to duża trauma. Przyjechałem tam sam.
 
Znał Ojciec zabitych braci?
– W tamtym czasie byłem na sesji u naszego generała w Rzymie, jako przełożony zgromadzenia w Boliwii. Poruszano sprawę nowej misji w sąsiednim państwie, czyli właśnie Peru. Wracałem przez Polskę. Nocowałem w klasztorze w Legnicy, żeby się spotkać ze Zbigniewem. On pierwotnie miał przyjechać do Boliwii. Trzeba było jednak szybko przygotować ekipę trzech braci do Peru i pojechał. W lipcu 1989 r. widziałem się z nim w Polsce, a 30 sierpnia reprezentowałem nowo wybranego prowincjała (bo nie zdążył załatwić wizy do Peru) na otwarciu misji w Pariacoto. Znając ten krąg kulturowy, byłem zdziwiony, że na uroczystości jest bardzo mało ludzi. Tylko siostry zakonne, biskup… Widać było pośpiech. Musiałem przemówić jako delegat prowincjała i wyrwało mi się: „Pomagajcie im, módlcie się, bo widzicie – są za młodzi na takie zadanie”. Potem mi Jarek wypominał, że wyprorokowałem…
 
Wierzy Ojciec, że dobro jednak zwycięży? Większość katolików nie ufa tej metodzie walki ze złem. Chrystus musiał umrzeć, by nas zbawić. Chcemy dobra, ale nie za cenę własnej śmierci.
– Mnie też nie bardzo się to udawało. Ale po ich śmierci biskup przyjechał do Santa Cruz i mówi: „Nikt z braci nie chce przyjechać”. A ja mu na to: „Księże Biskupie, ja mogę jechać nawet dzisiaj, tylko mam ślub posłuszeństwa, jestem potrzebny w Boliwii”. Było nas tam czterech w parafii, która miała 148 tys. mieszkańców i jeden kościół. Ale tak nie mogło być, żebyśmy ich zostawili.
 
Śmierć braci to najwyższa forma ofiary z bycia dla innych?
– Właśnie tak. Mamy być dla ludzi.
 
Tę teorię „potwierdza” ich męczeństwo?
– Ono wskazało drogę. Mieszkańcy tych wiosek nie mogli uwierzyć, że zabili nam ojców, a my jesteśmy z nimi. Coś do nich dotarło, bo to nas od nich spotkała krzywda, niesprawiedliwość. Przelana krew dała nowy impuls. Ale trzeba było dojść do takiej siły duchowej, aby w momencie aktu oddania się Chrystusowi nie przestać kochać. Żeby przebaczyć. To nie śmierć wydaje owoce, ale miłość.
 
Stanisław Olbrycht OFMConv
Misjonarz od ponad 40 lat. Na początku pracował w Boliwii, a potem w Pariacoto w Peru, dokąd przybył po śmierci swoich współbraci, Zbigniewa Strzałkowskiego OFMConv i Michała Tomaszka OFMConv. Jest ostatnim misjonarzem, który na misje do Ameryki Południowej popłynął statkiem

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki