Na ten dzień i wieści z Rzymu czeka cała katolicka wspólnota w peruwiańskim Pariacoto. Właściwie to jako zakonnicy i księża, którzy reprezentują kościół na tym terenie, mamy spore trudności, by wytłumaczyć ludziom, dlaczego proces beatyfikacyjny ojców Michała Tomaszka i Zbigniewa Strzałkowskiego jest tak powolny i skomplikowany i dlaczego muszą być spełnione wszystkie wymogi przewidziane przez Kongregację ds. Świętych w Rzymie, zanim oficjalnie zostaną oni ogłoszeni błogosławionymi. Tutaj to sprawa bardziej niż oczywista: mieszkańcy Pariacoto nie potrzebują więcej dowodów, ponieważ to, co sami widzieli i czego doświadczyli od ojców Michała i Zbigniewa, daje im pewność, że los padrecitos, czyli „ojczulkowie” jak ich pieszczotliwie nazywają, są męczennikami za wiarę, znajdują się w niebie i orędują za nimi. Od dawna prywatnie modlą się za ich wstawiennictwem i przekazują tę wiarę swoim dzieciom.
W miasteczku jest spora grupa ludzi, która właściwie codziennie przychodzi do kościoła i modli się przy grobach sług Bożych. Ich pamięć jest jeszcze bardziej widoczna w czasie większych uroczystości kościelnych. Co roku, w rocznicę śmierci o. Michała i o. Zbigniewa, celebrowane są uroczystości o rychłą ich beatyfikację, bedące świętem dla całej społeczności. Przyjeżdżają pielgrzymi z pobliskich miasteczek, z miasta Chimbote, które jest siedzibą biskupa, i ze stolicy Limy, po czym wszyscy uczestniczą w modlitewnym czuwaniu.
Przywrócili godność i nadzieję
Dwaj franciszkanie z czasem stali się dziedzictwem całego Pariacoto: ich imię nosi jedna z ulic, a także m.in. firmy transportowe czy stowarzyszenia sportowe. Mimo że przebywali w Pariacoto niespełna trzy lata, wtopili się w miejscowy krajobraz i tak już pewnie pozostanie na zawsze. Tego, co dokonali, może nie da się zmierzyć liczbą otwartych szpitali, ochronek dla dzieci czy kilometrami wybudowanych dróg. Nie, ich zasługą jest nadzieja wlana w serca miejscowej ludności, która opuszczona przez rząd i pozostawiona na pastwę terrorystów ze „Świetlistego Szlaku” cieszyła się obecnością zakonników z Polski, którzy zostali z nimi, towarzyszyli im w codziennej walce o przetrwanie, traktowali ich jak nikt inny dotąd i pozostali z nimi do końca. Wspomnienia o męczennikach mocno okraszone łzami są tego najlepszym dowodem: to nie wielkie dzieła i projekty, ale odruch serca, gest solidarności i dzielenie wspólnego losu są tym, na co najbardziej ludzie na misjach czekają. To im przywraca godność i nadzieję.
Gdy polscy franciszkanie przybyli do Peru w 1988 r., w Pariacoto nie było prądu, telewizji, telefonu czy żadnej drogi asfaltowej. Do Casma, najbliższego miasta, jechało się polną drogą nawet cztery godziny. Cały region jeszcze bardzo odczuwał skutki trzęsienia ziemi z 1970 r., w którym zginęło ok. 70 tys. ludzi. Wtedy zostały zniszczone wszystkie kościoły, prawie wszystkie budynki użyteczności publicznej i większość domów. Do głównych problemów obok skrajnego ubóstwa należało dołożyć jeszcze wojnę domową rozpętaną przez komunistyczny „Świetlisty Szlak”.
Do 73 wsi, w których ojcowie posługiwali, docierało się wyłącznie pieszo lub konno. W samym Pariacoto dopiero od przyjazdu franciszkanów miejscowi katolicy mogli uczestniczyć w coniedzielnej Eucharystii, przygotować dzieci do sakramentów, pogłębić swoją wiarę.
Słudzy imperializmu?
9 sierpnia 1991 r. zamaskowani terroryści wtargnęli do siedziby misji, splądrowali klasztor, na oczach wielu światków pojmali ojców i wywieźli ich poza miasteczko. W miejscowości Pueblo Viejo zamordowali ich strzałem w tył głowy. Na ciele o. Zbigniewa pozostawili kartkę z napisem: „Niech żyje wojna ludowa! Taki los spotka wszystkich sługusów imperializmu!”.
Te suche fakty to tylko wierzchołek góry lodowej, znamionujący ogromną dramaturgię momentu i długi proces, który doprowadził do tego, że terroryści zdecydowali się w taki sposób rozwiązać „problem” obecności polskich franciszkanów w Pariacoto. Ich posługa misyjna stała się solą w oku dla komunistów, którzy uzasadniając wyrok śmierci, oskarżyli naszych braci o rozdawanie żywności. W ten sposób mieli… oszukiwać ludzi, bo żywność pochodziła z Caritas, czyli od imperialistów. Terroryści zarzucili zakonnikom, że nawołując do pokoju, odciągają Peruwiańczyków od rewolucji. Franciszkanów oskarżono też o głoszenie Słowa Bożego i nauczanie modlitw, a religia to przecież opium dla ludu. W ten sposób usypiają lud, który może wyjść z ucisku tylko dzięki przemocy i na drodze akcji zbrojnej. W stosunku do Pariacoto plany były zupełnie inne: miał tu powstać uniwersytet maoistowski, gdzie miano przygotowywać nowych adeptów tej ideologii. Dlatego nasi franciszkanie okazali się tak niewygodni.
Dzisiaj Pariacoto jest o wiele spokojniejsze. Nie ma już „Świetlistego Szlaku”, nie ma prób zastraszania i skrajnych ideologii, które nawoływałyby do przemocy. Ludzie zbyt dobrze pamiętają, jak bardzo cierpieli w czasie wojny domowej, w której w ciągu 10 lat zginęło 73 tys. Peruwiańczyków. Są za to inne problemy: wysoka przestępczość, bieda, bezrobocie i niski poziom edukacji. Peru jest krajem, który ma niski poziom stabilizacji polityczno-społecznej, nawet w porównaniu z sąsiadującymi Chile, Kolumbią czy Brazylią. Gospodarka tego kraju jest oparta na eksporcie minerałów, a kraj funkcjonuje w miarę stabilnie tylko wtedy, gdy ceny miedzi, złota, cynku są wysokie. W przeciwnym razie sytuacja się komplikuje.
Jako misjonarze mamy dziś lepszy kontakt ze światem, ale praca misyjna jest tak samo, jeśli nawet nie jeszcze bardziej wymagająca niż pod koniec lat 90. Może do ludzi łatwiej jest dotrzeć w sensie fizycznym, ale do ich serc chyba o wiele trudniej. A to doskonale potrafili robić ojcowie Michał Tomaszek i Zbigniew Strzałkowski.