Tym sposobem dom Ziębów jest polsko-afrykański. – „Dziękuję” piszą ludzie, którym pomogła nasza fundacja. A my przekazujemy tę wdzięczność dalej, do wszystkich darczyńców – wyjaśniają. Czuję w kościach wiele dobrych historii. Parzymy więc kawę, wyciągamy zdjęcia i rozmawiamy.
Dojrzewanie marzenia
To miały być świetne wakacje, doświadczanie Afryki wszystkimi zmysłami. Wymyślili więc podróż do Etiopii, ale z dala od luksusowych hoteli. Nocowali w tanich zajazdach, jeździli stopem albo autobusem, w którym byli atrakcją – jedyni „biali”. Zachwycali się piękną stroną Afryki: roślinnością, klimatem, pejzażami i jakby innym słońcem. Jednak fundacja, którą założyli kilka lat później, nie powstała z zachwytu, ale ze współczucia i chęci działania. Bo w Etiopii zobaczyli też niewidomego starca, którego dziecko prowadziło na jarmark, aby ten mógł coś wyżebrać. „Biblijne obrazy”, wspominają. Postanowili, że po powrocie do Polski „coś zrobią”. To był rok 2006.
Od tamtej pory regularnie wspierali pracujących w Afryce misjonarzy. Myśleli o powołaniu własnej organizacji, ale jak to się mówi, byli młodym małżeństwem na dorobku. Mieli też świadomość własnej niewiedzy i nieznajomości afrykańskich realiów. Po co budować szkoły tam, gdzie potrzebne są plantacje albo odwrotnie? Centralne planowanie w Afryce zza biurka w Krakowie? Bez sensu.
Minęło pięć lat i stał się dramat. 11 milionów ludzi w Rogu Afryki było zagrożonych śmiercią głodową, a przecież już od dawna mieliśmy XXI w. Ogromny głód był wyrzutem sumienia dla wszystkich, których stać było choćby na chleb i mleko, także dla Justyny i Wojtka. I poszło. 31 grudnia 2013 r. opublikowali pierwszy post na Facebooku: „Ruszamy!!! Po długich poszukiwaniach wybraliśmy dwa projekty, które chcemy sfinansować. Dzieci w małej wiosce w Afryce Zachodniej potrzebują naszej pomocy. W Helocie chcemy zbudować szkołę krawiecką oraz dokarmiać dzieci w przedszkolu. Możesz pomóc! Szczegóły na www.pomocafryce.org”. Maszyna zaczęła się rozkręcać. Od tamtego czasu Polska Fundacja dla Afryki zrealizowała około 30 projektów. W ciągu dwóch lat przekazała do Afryki ponad 1,5 mln zł.
Ojcowie sukcesu
Justyna Kiliańczyk-Zięba jest historykiem literatury. Można ją spotkać na Wydziale Polonistyki UJ. Wojtek skończył administrację biznesem i od lat działa w organizacjach pozarządowych.
Ziębowie mają szczęście do ludzi, o których się mówi „gdyby nie oni…”. To przyjaciele, którzy na starcie fundacji dali swój czas i talenty, zapewniając profesjonalne wsparcie informatyczne (postawili stronę), graficzne (zaprojektowali ulotki) i redakcyjne (napisali teksty). Za friko.
Największa grupa ojców sukcesu fundacji to darczyńcy, którzy od samego początku chętnie wspierali jej działania. Bezinteresownie. Wokół PFA bardzo szybko powstała społeczność przekonanych. W czym pomagają? – Naszym celem jest organizowanie zbiórek finansowych na konkretne projekty dla organizacji działających lokalnie w Afryce – streszcza Wojtek. – Tam, na miejscu, działają setki organizacji, które doskonale znają miejscowe potrzeby. Często mają świetne pomysły, ale nie wiedzą, jak pozyskać środki. Albo są tak bardzo pochłonięte łataniem bieżących dziur, że nie mają już czasu na myślenie w perspektywie – diagnozuje. –Pomyśleliśmy, że jeśli mamy zakładać fundację, to taką, która działając tu, będzie zapleczem dla żyjących tam – włącza się Justyna. – I będą z tego same korzyści: nie przejadając pieniędzy darczyńców, odpowiemy na konkretne a nie na wyimaginowane potrzeby – dopowiada. Do tej pory Ziębowie nie wydali ani złotówki na bilety lotnicze do Afryki. Nie muszą też płacić łapówek tamtejszym władzom ani ryzykować, że z „europejskich” cegieł nie da się zbudować „afrykańskiej” szkoły.
Piłka jest więc po stronie Afryki. Taki układ ma o wiele więcej zalet niż ekonomiczne. Afrykańczycy, często zniechęceni doraźną pomocą, która nie daje szansy na trwałą poprawę ich egzystencji, widzą, że w końcu coś zależy od nich. Wszystkie ryby już dawno zjedzone, to fakt. Jednak tym razem dostali wędkę.
Niestandardowe początki
Wędka dla Afryki, a dla Ziębów stos kartonów. Obecnie fundacja ma niewielkie, wynajęte biuro w centrum Krakowa, w którym na stałe pracuje jedna osoba. A wcześniej? – Ponieważ fundacja nie jest źródłem naszego utrzymania, szczególnie na początku godziny naszej pracy były mocno niestandardowe – wspominają. – Kiedy roczna Marynia szła spać, siadaliśmy przy stole i pakowaliśmy listy do darczyńców. Setki, tysiące listów, które przeobrażały się w piramidę pudeł. Po nocach projektowaliśmy ulotki, wysyłaliśmy mejle, wybieraliśmy media, w których warto się zareklamować – opowiadają. Nie można więc napisać, że cały dom Ziębów żył afrykańskimi klimatami. Zasadnicza jego część spała wtedy w najlepsze.
Także po nocach oceniali pierwsze wnioski o dofinansowanie. Najpierw opierali się na swojej intuicji, dziś mają już wypracowane kryteria. PFA zbiera pieniądze tylko na nowe projekty. To mobilizuje i pomaga wyjść z utartych schematów. Fundacja angażuje się w regionach stabilnych politycznie, bo tylko to zapewnia trwałość infrastruktury. Justyna i Wojtek mają świadomość, że w największej potrzebie jest ludność na terytoriach objętych konfliktami zbrojnymi. – To dla nas trudne, ale nie możemy inwestować pieniędzy darczyńców w szkołę, którą rebelianci wysadzą za dwa miesiące i jeszcze zabiją 50 dzieci, siedzących w ławkach – mówi Wojtek. – Popieramy projekty, które same się obronią i rokują na przyszłość. Jakiś czas temu znaleźliśmy w internecie historię Polaka, który założył sierociniec w Kenii. Pomyśleliśmy: „Fajnie, napiszemy do niego, ale dajmy mu trochę czasu”. To było rozsądne. Po pół roku sierociniec został przejęty przez lokalnego kacyka, a mężczyzna musiał się ukrywać. Mówiąc brutalnie, wsparcie takiego projektu byłoby stratą pieniędzy. W twardych, afrykańskich realiach „instytucjami”, które potrafią się obronić, są misje. I głównie im pomagamy – tłumaczą.
Weryfikacja wniosków to też sprawdzian z uczciwości. Ziębowie ze smutkiem stwierdzają, że wiele z nich jest przeszacowanych. – Dostajemy wniosek o dofinansowanie szkoły. Za wymienioną kwotę można wybudować trzy szkoły w Polsce. Jak to możliwe, skoro chodzi o najbiedniejszy kraj świata, w którym dniówka robotnika wynosi 7 zł? Jeśli ktoś od początku nie gra uczciwie, to nie podejmujemy z nim współpracy – tłumaczy Wojtek.
Wdowi grosz
Uff, projekty zweryfikowane. Zaczynamy. Fundacja drukuje ulotki, wykupuje reklamy w mediach (głównie elektronicznych i katolickich gazetach) i czeka. Nie liczy na fundusze europejskie ani rządowe, ale na dobre serca. Każda zbiórka żyje swoim życiem. – Zdarzyło się, że zamknęliśmy zbiórkę dzień po jej ogłoszeniu. Cyklon zniszczył szkołę na Madagaskarze, potrzebnych było 25 tys. zł na jej odbudowę. Wrzuciliśmy post na Facebooka i pewien pan wpłacił całą sumę – wspominają. Jednak takie wpłaty to tylko „złote strzały”, a wielkie dobro buduje zazwyczaj wdowi grosz. Dosłownie. Ziębowie dostali list od staruszki. W jednym dniu w tygodniu jadła tylko chleb i piła wodę. Zaoszczędzone 10 zł odkładała. Po miesiącu zebrała 40 zł i wpłaciła na konto, dzieląc się swym niedostatkiem. – To kwota nieporównywalna do 25 tys. zł, ale nauczyła nas jeszcze większego szacunku do pieniędzy. A list od tej pani działa mocniej niż nadzór jakiegokolwiek urzędu skarbowego – mówi Wojtek.
Życie albo śmierć
Teraz Ziębowie zbierają na szkołę stolarską, warsztat i internat na Madagaskarze, dzięki którym młodzi chłopcy zdobędą fach, czyli chleb. Koszt projektu to 251 tys. zł. Przyda się każda cegła – na afrykańskim „rynku” jedna sztuka kosztuje 8 gr. Stolarnia to siódma inwestycja na Madagaskarze. Ziębowie współpracują z działającymi tam ojcami misjonarzami z Bydgoszczy. Wcześniej wspólnymi siłami wybudowali m.in. plantację. Choć gospodarstwo nie osiągnęło jeszcze pełnej wydajności, w minionym roku zebrano sześć ton żywności i kilka tysięcy jaj. Kilka osób ma stałą pracę. Malgasze, rdzenni mieszkańcy, widzą, że pieniądze na inwestycje są lepsze od tych na przejedzenie. Przekonują się, że warto się uczyć, bo z hektarowego pola ryżu zbierają cztery razy mniej niż misjonarze, znający się na nowoczesnych formach uprawy.
Inne projekty, które wsparła PFA, to m.in. budowa porodówki na Wybrzeżu Kości Słoniowej, ośrodka zdrowia w Zambii, stawów rybnych w Kamerunie czy remont i uruchomienie młyna w Togo. – Wiele z tych inicjatyw to sprawa życia i śmierci – mówi Wojtek. – Przykład? Regularnie mejlowaliśmy z misjonarzem o. Dariuszem. Zaprzyjaźniliśmy się. Zapewniał o modlitwie w naszej intencji, a czasem sami o nią prosiliśmy, np. kiedy w rodzinie przytrafiały się wypadki albo choroby – opowiada. – Nagle korespondencja się urwała. Po jakimś czasie okazało się, że ojciec opiekował się umierającym na malarię dzieckiem i nie miał ani kropli paliwa, aby zawieźć je do szpitala. Miejscowy lekarz nie potrafił zdiagnozować choroby, bo nie miał dostępu do laboratorium. Podawał więc sześć różnych antybiotyków, licząc, że któryś zadziała. Po kilku dniach dziecko zmarło. Do tej pory nie było w Mampikony ani jednej osoby, która miałaby mikroskop za 250 zł i mogła rozpoznać pierwotniaka malarii, a wbrew pozorom to bardzo proste badanie. Historia pokazuje, że inicjatywy, które wspieramy, to nie kolorowe folderki z okrągłymi słówkami i nie ekskluzywne laboratoria na równie ekskluzywnych wyspach. Choroby, które w Polsce można zdiagnozować za 15 zł, w Afryce zabijają lub trwale okaleczają. To jest nasza motywacja – dopowiada.
Energia!
Prywatnie Ziębowie są rodzicami trzyletniej Maryni, rocznego Joachima i nienarodzonego jeszcze malucha. Nie mogą więc ot, tak sobie, wsiąść do samolotu i polecieć do Afryki, choć o tym marzą. – Chcielibyśmy zobaczyć na własne oczy, że mądra pomoc działa – mówi Justyna. – I tę energię afrykańską chcielibyśmy zobaczyć – dopowiada Wojtek. – Projekt dofinansowany, więc prace ruszają pełną parą. Studnie się kopią, młyn prawie gotowy, traktor kupiony, kury już w kurniku. Afryka w rękach Afryki.