Jak obecnie wygląda sytuacja na Ukrainie?
– Z perspektywy Kamieńca Podolskiego na zachodniej Ukrainie sytuację obrazuje liczba pogrzebów. Średnio mieliśmy ich rocznie 40, w ubiegłym roku było 58. Pytanie dlaczego? Czy ktoś zginął na wojnie? Nie. Ludzie przestali się leczyć, wszystko bardzo podrożało. Opłaty są bardzo wysokie. Według oficjalnych danych 80 proc. mieszkańców Ukrainy żyje w biedzie, 15 proc. to średniozamożni, a 5 proc. to bogaci. W ciągu tego roku sytuacja bardzo się pogorszyła.
Za Janukowycza było zatem lepiej?
– Można tak powiedzieć. Ale to przypomina bardziej narzekanie Izraelitów na pustyni po wyjściu z Egiptu. Jesteśmy teraz w okresie przejścia. Ale czy dojdziemy do ziemi obiecanej, trudno powiedzieć. Jednak na zmianę był już najwyższy czas. Na Ukrainie nie dało się żyć. Korupcja była straszliwa, grabiono wszystkie dochodowe inicjatywy. Sowity procent z każdego nowo kupionego samochodu przeznaczano na rodzinę Janukowycza. Biznes stanął w miejscu, bo ktokolwiek coś robił, chciał się rozwijać, był ograbiany z dochodów. Od Janukowycza zaczął się jeszcze większy exodus z Ukrainy, który miał miejsce już wcześniej, ale nie na taką skalę.
Ten czas przejścia jest trudny.
– Widać to w zasadzie w każdej rodzinie. Chodząc teraz po kolędzie, spotkałem niejedną, która przeżywała dramat wyjazdu ojca na wojnę. Młoda rodzina z dwójką dzieci, codziennie dzwonią do siebie. Ale przychodzi czas, kiedy nie można się dodzwonić i pojawia się pytanie: co się dzieje? Z drugiej strony na początku wszyscy to przeżywaliśmy, teraz jakoś się przyzwyczailiśmy do wojny. Trzeba żyć dalej. Zresztą, u nas nie jest jeszcze najgorzej. Niedawno ks. Mikołaj Pilecki, proboszcz z Doniecka, mówił mi, że od kilku tygodni trwa ostrzał miasta. Zamknięte są szkoły, przedszkola, zakłady pracy. Zamknięty jest też kościół. Miasto opustoszało, nikt nie wychodzi na ulice, chyba że za chlebem. Kto może, ucieka. Tak źle jeszcze nie było.
W wielu relacjach podkreśla się rozmodlenie Ukraińców.
– Pamiętajmy, że ukraiński naród był zaprogramowany na ateizację w czasie komunizmu. Moralne zepsucie obrazują liczby: 80 proc. małżeństw na Ukrainie się rozpada; Rosja i Ukraina są dwoma państwami o największej liczbie aborcji; Ukraina jest piątym na świecie państwem o najwyższym współczynniku zachorowań na AIDS. Gdzie Pana Boga brakuje, tam zaczyna się piekło. Z drugiej strony Ukraina się nawraca. W państwowej ankiecie sprzed trzech lat 63 proc. Ukraińców deklarowało się jako wierzący, a dwa lata temu było ich 74 proc. W tym wszystkim, co się dzieje, widać ożywienie duchowe. Jest pewna moda na wiarę. Ludzie Wschodu są zresztą uczuciowi i bardzo religijni, potrzebują Pana Boga. I kiedy komuniści zabronili praktykować, ludzie głodni sacrum utworzyli wiele zabobonów. Zwłaszcza przy pogrzebie – np. że nie można podawać nic przez ciało zmarłego czy mieć w domu luster, bo można zobaczyć duszę zmarłego. Tego jest mnóstwo. I kiedy jestem na modlitwie w domu zmarłego, specjalnie robię to, czego przesąd nie pozwala, by pokazać, że nie ma się czego bać, że nic złego się nie dzieje.
A ożywienie duchowe w Księdza parafii?
– Dziesięć lat temu w było tu 500 osób, dzisiaj 900. W większości to nowo nawróceni, co prawda ochrzczeni, ale muszą uczyć się wszystkiego od początku. Są bardzo gorliwi. W ogóle mamy w parafii 42 wspólnoty, należy do nich jedna trzecia parafian. Mamy świetlicę środowiskową, przedszkole, wiele grup duszpasterskich (Odnowa w Duchu Świętym, Kościół Domowy, Legion Maryi, franciszkanie świeckie, Rodziny Nazaretańskie, Eucharystyczny Ruch Młodych, ministranci). W naszym centrum oprócz katechezy odbywają się także zajęcia z języka polskiego, działalność kulturalno-oświatową prowadzi też Towarzystwo Kultury Polskiej. Mamy osiem grup biblijnych. Prowadzimy ewangelizacje uliczne, kurs Alfa, koncerty ewangelizacyjne. Słowem – jest pęd do Boga. Sytuacja wojenna jest też takim bodźcem. Co roku w parafii pojawiało się 30–40 nowych osób, a w ubiegłym nawet 60.
Domyślam się, że nieraz już Ksiądz na to pytanie odpowiadał, ale dlaczego praca akurat na Ukrainie?
– Po drugim roku seminarium pojechałem na Ukrainę do Mikołajewa. To był drugi rok po otwarciu kościoła w tym mieście od czasów komunizmu. To był Wielki Post. Ogromna liczba ludzi. Kilka kobiet pamiętających zamkniecie kościoła w latach 30., a reszta to świeżo nawróceni. Oni wszystko chłonęli. W Wielki Piątek niektórzy pierwszy raz w życiu słyszeli Pasję. Pamiętam że przy grobie Pańskim płakała dziewczyna. Pochodzimy do niej i pytamy, czy coś się stało? A ona taka zdziwiona: jak to, co się stało? Pan Jezus umarł… Wiara tych ludzi wywołała we mnie entuzjazm. I to pragnienie pracy na Wschodzie zostało. Poprosiłem przełożonych o skierowanie mnie tam. Po kilku latach, kiedy już wszyscy moi koledzy z roku wyjechali, otrzymałem propozycję wyjazdu do Kamieńca i to od razu w roli proboszcza (uśmiech).
Zapewne było to wyzwanie. Jakim miastem okazał się Kamieniec?
– To przepiękne miasto, wybudowane w kanionie rzeki Smotrycz, ze swą nigdy niezdobytą twierdzą, było i jest duchową i kulturową stolicą Podola. Dziś studiuje tu 15 tys. osób – taki ukraiński Oksford. Po czasach polskiej świetności przyszły czasy rozbiorów, odłączenia od Polski już na zawsze, czas stopniowej degradacji chrześcijaństwa i polskiej kultury. Dzieła zniszczenia dokończył system komunistyczny, który największe żniwa zebrał w latach 30. XX w., kiedy to za wiarę i polskość życie oddało kilkadziesiąt tysięcy osób, a kościoły i klasztory zostały pozamykane (na całej Ukrainie życie straciło wtedy ok. 7 mln ludzi). Ziemia kamieniecka została skropiona krwią męczenników. Dziesiątki lat ateizacji nie zdołały jednak zgasić ducha wiary.
Ks. Jerzy Molewski – chrystusowiec posługujący od 11 lat na Ukrainie w Kamieńcu Podolskim