Nieraz krytycznie oceniano jej samodzielność myślenia. Takiej kobiety nie można było przeoczyć ani zapomnieć. Znajomi podkreślali jej inteligencję i niezależność. Umiała wytrwać przy swoim zdaniu, nie szukała kompromisów. Wywierała mocny wpływ na otoczenie, także księży. Proboszcz parafii pisał: „Pozostawała zawsze sobą… energiczna, chętna do pomocy drugim, wyraźnie odbijała się od otoczenia mocną psychiką”. Naprawdę, nie każdy by skojarzył ładną, wykształconą dziewczynę z dobrej rodziny z ludźmi z marginesu. Świadomie ich wybrała: prostytutki, dzieci z zaburzeniami psychicznymi, kalekie. To nie budziło zachwytu otoczenia. Byłoby bardziej zrozumiałe, gdyby urządzała koncerty, kwesty i zachęcające przemówienia. Jednak, jak zauważył jeden z księży, Jadwiga „nie zwykła prawić morałów”.
Wśród mocnych i słabych kobiet
Rzeczywiście, w jej rodzinie również nie dyskutowano o moralności. Urodziła się jak prezent na początku wieku, 7 marca 1900 r. w Piotrkowie Trybunalskim. Miała dwa lata, gdy umarł ojciec, pięć, gdy w 1905 r. rewidowano jej dom, mało skutecznie szukając broni. Mając siedem lat straciła matkę, ulubienicę otoczenia; znaną z pogody ducha i regularnego odwiedzania dzielnic biedoty. Po niej odziedziczyła urodę i serce dla nieestetycznej słabości ludzkiej.
Wychowała się w środowisku mocnych kobiet. Zmarłą matkę zastąpiła energiczna babcia, Franciszka Kalkstein-Jaroszewska, następnie ciotka, Halina Jaroszewska, prowadząca bardzo dobrą szkołę prywatną. Zgodnie z tradycją rodzinną zadbano o jej kształcenie. Kolejną szkołą okazała się wojna. Coraz więcej uchodźców, nowe transporty rannych… siedemnastoletnia panna stała się pielęgniarką, kończąc jednocześnie kurs pedagogiczny. Ponoć „w każdej instytucji, w której brała udział, stawała się wkrótce duchem ożywczym, przodując zapałem w pracy i inicjatywą”. Jednocześnie odwiedzała kaleki, dzieci alkoholików, chorych; nosiła jedzenie i opatrunki. Jako osiemnastolatka rozmawiała na ulicy z prostytutkami, często samotnymi matkami. Była pośredniczką w sprawach trudnych; jak wspominano po latach: „Miała 19 lat (…) udałam się do niej w sprawie pewnej dziewczyny, skrzywdzonej przez nieuczciwego człowieka. Jadzia zaraz ujęła sprawę w swe ręce. Z miejsca podjęła decyzję, co robić; po dwóch dniach oddała ją pod opiekę w dobre ręce, a potem i dziecko”. Autorka tych słów przyznaje: Jadzia była młodsza od niej i od podopiecznej.
Wśród prostytutek
Jaroszewska uczyła w gimnazjum, opiekowała się chorymi, wspierała biednych i zastanawiała się nad wyborem zgromadzenia zakonnego dla siebie. W kolejnych klasztorach doceniano ją jako wychowawczynię i nauczycielkę, jednak Jadwiga nie ponawiała ślubów. Po sześciu latach prób przyjęła pracę na wenerycznym oddziale zamkniętym w szpitalu św. Łazarza w Warszawie. Prostytutki siłą sprowadzała policja. Krzyki, bójki, histeria, demolowanie sali. Z matkami przywożono dzieci, także chore wenerycznie, nieraz opóźnione w rozwoju. Oddział sprzyjał wymianie kontaktów, wspomnień, dowcipów ulicy; była to jedyna szkoła małych córek. Gdzie miały uczyć się zawodu, umiejętności życia poza dzielnicami nędzy?
Kto chciałby pracować na tym oddziale? Jadwigę przyjęto 6 stycznia 1926 r. na próbę, bez pensji. Ten dzień uznała za początek swego Zgromadzenia Sióstr Benedyktynek Samarytanek Krzyża Chrystusowego. Tego dnia wieczorem rozpoczęła głośną modlitwę w sali – wśród śmiechów i gwizdów. Jednak po paru dniach dołączały się ciche głosy. Wśród rozgoryczonych, upokarzanych i zbuntowanych kobiet Jadwiga zyskała autorytet i ostatecznie odczytała swe powołanie: rzeczywiście samarytańskie i wymagające faktycznie benedyktyńskiej pracy. Najpierw oddzieliła dziewczęta od zawodowych prostytutek, tworząc dla nich oddział, szkołę i kaplicę. Powoli dołączały do niej wolontariuszki. Jadwiga, jako siostra Wincenta, tworzy świeckie Stowarzyszenie Samarytanek. Inspiracją była sama Ewangelia: Samarytanin podnosi obcego, którego mijali przyzwoici ludzie; Jezus prosi pogardzaną Samarytankę, by dała mu pić. W dzieciach poszkodowanych przez zaniedbania społeczne matka Jadwiga Wincenta widziała cierpienie biczowanego, pogardliwie wyśmiewanego Jezusa, poniżonego, nierozpoznanego. Powołanie sióstr samarytanek ukazywała nie jako dzieło miłosierdzia, ale akt Sprawiedliwości Bożej. Oznaczało to przyjęcie wykluczanych do swego domu, codzienność z dziećmi niezrównoważonymi emocjonalnie, niesprawnymi umysłowo.
System rodzinkowy
Z czasem Jaroszewska samodzielnie wypracowała nowy system pracy wychowawczej, zwany rodzinkowym. W wybranym miejscu, Niegowie – Samarii tworzyła pierwsze w Europie domy i szkoły życia dla dzieci opóźnionych, z zaburzeniami. W małych wspólnotach, w rodzinnej atmosferze, dzieci zyskiwały poczucie swojego miejsca i tożsamości, współpracy i współodpowiedzialności. Metody uwzględniały potrzeby i możliwości wychowanków. Samarytanki brały udział we wszystkich zajęciach wychowanków. Jak żmudne jest wprowadzanie małych nawyków u dzieci z zaburzeniami wie tylko ktoś, kto latami z nimi pracował, uznając drobne osiągnięcia za sukcesy. Tak wiele wysiłku i jednocześnie jak nikłe, słabe były efekty…Trudnym wyzwaniem były dzieci niesprawne emocjonalnie i intelektualnie, często rozleniwione, nieraz agresywne. Jadwiga starała się o pogodną atmosferę domu, piękno otoczenia, wspólnotę obowiązków, pracy. Jej pomysł na życie zaskakiwał otoczenie – jak to, mieszkać z upośledzonymi, nierzadko agresywnymi chłopcami? Zajmować się młodymi prostytutkami? Budziła zdumienie, ale i zainteresowanie. Jak szybko rosło tak trudne dzieło! Po paru latach w siedmiu domach było 113 sióstr po ślubach wieczystych i 40 kandydatek, utożsamiających się z benedyktyńską, samarytańską duchowością krzyża, dziełem matki Wincenty. Założycielka wspierała siebie i siostry modlitwą, uczyła radości z piękna liturgii, adoracji Najświętszego Sakramentu, prawd wiary, katechizmu; zachęcała siostry do rozważania i powtarzania słów liturgii Mszy św. Dziwiono się, że w zgromadzeniu zajętym opieką nad dziećmi zaburzonymi wprowadza chorał gregoriański w tradycji Solesmes. Wykształcona, pewna siebie, skuteczna w kontaktach z różnymi środowiskami, określała swoją misję jako apostołowanie bez słów, poprzez życie z upośledzonymi, w imię sprawiedliwości Bożej. Gdy matka Wincenta tworzyła samarytańskie domy dla upośledzonych, hitlerowcy tworzyli program eliminacji osób nieodpowiadających ich standardom…
Zawsze energiczna i zorganizowana, ukrywała jak mogła swą chorobę. Pracowała dalej po operacji nerki, nosząc w ranie dreny; także, gdy doszły dotkliwe powikłania. Uciążliwa choroba coraz bardziej otwierała ją na bliskość Boga. Gdy wzmagały się bóle, prosiła, by siostry recytowały przy niej Magnificat. Zauważano jej radość w czasie adoracji Najświętszego Sakramentu, skrywane doświadczenia duchowe w piątki. Umarła 10 listopada 1937 r., mając 37 lat. Abp S. Gall nakazał uroczyście wieźć otwartą trumnę do katedry św. Jana na Starym Mieście; wielu księży prowadziło w deszczu długi kondukt pogrzebowy. Zapamiętano twarz zmarłej, pełną wdzięku i pokoju.
Żywe odczucie jej obecności podtrzymywało skutecznie siostry w czasie wojny. Jednym z cudów opieki matki Wincenty były losy wojenne dzieci. W lutym 1940 r. niemiecki inspektor zapowiedział likwidację domu w Niegowie – Samarii, krzycząc o marnotrawstwie i bezsensie opieki nad niedorozwiniętymi. Jednak nie wykonał tego zamiaru. W 1942 r. Gestapo wyznaczyło termin wyjazdu dzieci do Majdanka, ale nikt się nie pojawił i dzieci przeżyły. Opieka nad dziećmi, ukrywanie Żydów, opieka nad rannymi w strasznych warunkach były jak wizytówka wiary tak młodej wspólnoty.
Jej dzieło dalej trwa. Matka Jadwiga była rzeczywiście kobietą mocną, zdumiewającą gwiazdą przedwojennych czasów, rzucającą światło w najciemniejszych czasach i miejscach.