Logo Przewdonik Katolicki

„Wytrzymałem, więc jestem”

Łukasz Kaźmierczak
Tadeusz Sobolewicz, fotografia obozowa / fot. archiwum prywatne

„Muszę przyznać, drogi panie Sobolewicz, że nie wiem, czy gdybym ja był polskim więźniem obozów koncentracyjnych, to kiedykolwiek podałbym rękę jakiemuś Niemcowi”…

Nie da się chyba lepiej dowartościować sylwetki zmarłego przed kilkunastoma dniami Tadeusza Sobolewicza, niż uczynił to autor powyższych słów. A wypowiedział je… Niemiec, dr Thomas Gläser, konsul generalny RFN, wręczając w 2007 r. byłemu więźniowi Auschwitz wysokie niemieckie odznaczenie, Krzyż Zasługi na Wstędze. Przyznał go ówczesny prezydent Niemiec Horst Köhler, honorując tytaniczną pracę edukacyjną Sobolewicza i jego wkład w pojednanie między narodami polskim i niemieckim.
 
Numer 23 053
Nawet na tle ciężko doświadczonego przez wojnę pokolenia Kolumbów losy Tadeusza Sobolewicza wydają się szczególnie tragiczne. Zaczyna się dobrze. Urodzony już w czasach pokoju, w 1923 r., wychowuje się w dobrym, patriotycznym domu. Jest synem legionisty i majora Wojska Polskiego Stanisława Sowiźrała, uczniem renomowanego poznańskiego Gimnazjum Paderewskiego i harcerzem poznańskiej 16 DH im. gen. Józefa Bema. Wtedy nazywa się jeszcze Władysław Sowiźrał. Tadeuszem Sobolewiczem stanie się dopiero w czasach okupacji, na potrzeby działalności konspiracyjnej, a potem już tak zostanie – po wojnie urzędowo zmieni nazwisko na swoją drugą tożsamość.
Po klęsce wrześniowej zaczyna wraz z ojcem intensywnie działać w konspiracji. Obaj należą do Służby Zwycięstwu Polsce – ZWZ. Tadeusz pełni funkcję łącznika dowództwa obwodu SZP-ZWZ w Tarnowie, a potem w Częstochowie. Wpada w ręce Gestapo. Po ciężkim śledztwie 20 listopada 1941 r. trafia do Auschwitz i otrzymuje tam nr obozowy 23 053. Dwa miesiące później za obozowe druty trafia także jego ojciec. Ale to nie koniec rodzinnej gehenny Sowiźrałów – w obozie w Ravensbrück zostaje osadzona również matka  Sobolewicza.
Tadeusz trafia do kacetu jako młodziutki chłopak. Sam o sobie mówi: „Byłem wtedy strasznie naiwnym dzieciakiem”. Błyskawicznie zderza się brutalną rzeczywistością obozową, począwszy od słynnego „powitalnego”  przemówienia miejscowego „pana życia i śmierci”, esesmana Karla Fritzscha, który zapowiada więźniom, że mają prawo wyjść stąd tylko w jeden sposób: przez komin. Chwilę potem na jego oczach zakatowywani są na śmierć pierwsi koledzy z transportu.
 
Piekło to Auschwitz
Sobolewicz musi nauczyć się sztuki przeżycia w ekstremalnych obozowych warunkach. Dźwiga kilkudziesięciokilogramowe worki z cementem. Ci, którym taki worek spada z pleców i rozbija się, są natychmiast mordowani za rzekomy „sabotaż”. Po latach powie: „Chyba Dante nie miał pojęcia co to jest piekło. Piekło to było Auschwitz”. Coraz bardziej wycieńczony, coraz bardziej wygłodzony. W końcu przychodzi nieuniknione: tyfus plamisty. Przez kilka dni leży na bloku szpitalnym zupełnie bez przytomności. Ale młody organizm zwalcza chorobę. Kiedy „dochodzi do siebie” waży 34 kilogramy…
Potem już jako pomocnik sanitariusza na bloku szpitalnym własnymi rękami wyciąga z łóżek zwłoki swoich kolegów – jak obliczy, będzie to robił co najmniej tysiąc razy. „Nawet jedząc chleb, miałem na rękach zapach trupi” – wspomina.
Na tyfus zapada także jego ojciec. Tadeusz próbuje mu jakoś pomagać, walczy desperacko o jego życie, ale nadaremnie. Podczas jednej z selekcji w obozowym szpitalu ojciec zostaje skierowany do Birkenau i zamordowany w komorze gazowej.
Tadeuszowi w przeżyciu pomaga przypadek. Podczas jednego z apeli pada pytanie: kto zna niemiecki? Poznaniak Sobolewicz podnosi rękę. Trafia do ewidencjonowania Żydów, którzy zostali chwilowo uznani za zdolnych do pracy. Jeden z nich, żydowski więzień z Holandii, w podzięce za drobną informację daje mu cenny zegarek. Tadeusz oddaje go w zamian za przydział do lepszego komanda: dostaje miejsce w kuchni, dzięki czemu może więcej jeść i zarazem „organizować” żywność dla innych więźniów. Na krótko. Potem są kolejne obozy i kolejne kręgi piekła: Buchenwald, Lipsk, Mülsen, i Flossenbürg. Wszędzie ta sama, dramatyczna walka o przeżycie. U progu wyzwolenia zostaje wraz z innymi więźniami zapędzony do obłędnego, ewakuacyjnego Marszu Śmierci. Przeżywa go co piąty więzień. Sobolewiczowi znowu się udaje: ucieka z kolumny. Jest wolny.
 
Zadanie od Boga
Po wojnie wraca do Polski. Tutaj spotyka matkę, której także udało się wyjść cało z obozowego piekła Ravensbrück. Często zadaje sobie pytanie: „Dlaczego mi się udało? Dlaczego przeżyłem?”. Tłumaczy to ogromnym szczęściem, bezinteresowną pomocą ze strony innych więźniów, silną wolą przetrwania, a także potrzebą przekazania świadectwa o okrucieństwach popełnionych przez hitlerowskie Niemcy.
Zaczyna opowiadać… Pomagają mu wrodzone umiejętności aktorskie, pięknie osadzony głos, nienaganna dykcja i imponująca osobowość. To decyduje: Sobolewicz kończy studia aktorskie. Przez wiele lat występuje na deskach Teatru Słowackiego w Krakowie, Teatru Współczesnego we Wrocławiu i Teatru Śląskiego w Katowicach. Grywa także w filmach i serialach telewizyjnych, m. in. w niezwykle popularnym Blisko, coraz bliżej. Podobnie jak inny były więzień Auschwitz, August Kowalczyk, nie unika udziału w filmach fabularnych o tematyce obozowej – występuje w Końcu naszego świata i w Triumfie ducha.
„My byli więźniowie kacetów, ci którym udało się przeżyć, mamy zadanie od Boga, żeby opowiadać o tym, czego doświadczyliśmy. Musimy docierać przede wszystkim do młodzieży. Bo żadne podręczniki, nawet najlepsze, nie są w stanie oddać tamtej rzeczywistości, tak jak może to zrobić naoczny świadek” – tłumaczy. Tadeusz Sobolewicz jest w tym zadaniu niezmordowany. Pisze artykuły i książki o tematyce obozowej, w tym głośną autobiograficzną Wytrzymałem, więc jestem. Przede wszystkim jednak spotyka się z  młodymi ludźmi z całego świata. Takich spotkań uzbiera się ponad 1,5 tysiąca. Jego opowieści są niezwykle obrazowe, plastyczne. Mówi w taki sposób, że po plecach słuchacza przechodzą ciarki. Choćby wtedy, kiedy opowiada o swoim najstraszniejszym obozowym doświadczeniu z małego kacetu w Mülsen: „Budzę się w środku szalejącego pożaru, wywołanego przez zbuntowanych rosyjskich więźniów. Nie mam gdzie uciec, wszędzie dym i ogień. Esesmani strzelają do każdego uciekającego z budynku. Rzucam się na kraty okna, bo tylko tam dochodzi powietrze. Wiszę tak kilka godzin, jakby ukrzyżowany. Krzyczę, potem już przestaję, bo mam przepalone gardło i kompletnie spalone plecy. Na przemian mdleję i wracam do przytomności. W końcu spadam na trupy kolegów. Znowu mdleję. Otwieram oczy kiedy ciągną mnie na stos trupów” – relacjonuje. To, że przeżywa, określi jako „cud boski”.
 
Cienka granica zła
Jedno z bezsprzecznie najważniejszych spotkań ma miejsce 8 maja 2006 r. Tadeusz Sobolewicz jest w gronie 32 byłych więźniów, którzy witają papieża Benedykta XVI przy Ścianie Straceń na dziedzińcu bloku 11. w Auschwitz-Birkenau. Papież Niemiec ściska każdego z nich z osobna, długo rozmawia. Przeżycie jest ogromne, niektórzy płaczą. Ten obrazek urasta do rangi symbolu. Dla Sobolewicza spotkanie z Benedyktem XVI stanowi w pewien sposób ukoronowanie jego wieloletniego uporczywego głoszenia Prawdy. A ta nie zawsze jest wygodna i oczekiwana. W czasach kiedy wszystko co niemieckie kojarzy się z koszmarem okupacji, on ma odwagę, żeby opowiadać o tym, że za obozowymi drutami spotkał także dobrych Niemców. Albo o mieszkańcach bawarskiej wsi, którzy ukryli go i nakarmili po ucieczce z Marszu Śmierci. Wielokrotnie przestrzega także, że skrajne zło infekuje i zaraża, a z ofiary niezwykle łatwo stać się katem: „Widziałem w obozie, jak zwykli ludzie wykańczają zwykłych ludzi za miskę zupy. Ale widziałem też, jak wyzwoleni więźniowie męczyli długo esesmana, nie pozwalając go dobić i krzycząc, że najpierw musi zapłacić za śmierć ich bliskich”.
W jednym z ostatnich wywiadów przekonuje, że zło można pokonywać tylko cierpliwością: „Trzeba być sobą i starać się uczynić życie lepszym niż to, które się zastało. A tam, gdzie widzi się zło, trzeba je pokonywać. Nie agresją, a cierpliwością, argumentacją. Przekonywaniem. Poprzez dialog, bez nienawiści” – mówi. Jeszcze bardziej jak „testament Sobolewicza” brzmi jednak inne jego przesłanie: „Trzeba w końcu wyciągnąć wnioski z przeszłości, najwyższy czas, żeby słowo «człowiek» naprawdę zabrzmiało dumnie”.
 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki