Bezpośrednie ingerowanie w wyniki badań dopingowych, fałszowanie ich, ukrywanie zawodników, u których można by znaleźć resztki zakazanych specyfików, a nawet zastraszanie pracowników laboratorium przez FSB – zarzuty, jakie stawia Światowa Agencja Antydopingowa (WADA) Rosji, są bardzo mocne. Szprycują się tylko Rosjanie, czy inni robią to inteligentniej, przez co nie dali się złapać?
– Na świecie obserwujemy co chwilę wybuch mniejszych lub większych afer. Była sprawa BALCo, prywatnego amerykańskiego laboratorium, które za dobre pieniądze pracowało na rzecz określonej grupy sportowców. Była też hiszpańska akcja Puerto [oczyszczania – przyp. MB], w wyniku której ujawniono grupę fizjologów i lekarzy zajmujących się procederem ukrywania oraz takiego podawania środków dopingujących, by utrudnić ich detekcję. Afery te wiązały się z nielegalnym działaniem środowisk zogniskowanych wokół jednego, czasem grupy sportowców. Dramat afery rosyjskiej polega na tym, że w sprawę wmieszała się polityka państwa i najprawdopodobniej służb wewnętrznych. Przykład z przeszłości ze Wschodnich Niemiec każe nam przypuszczać, jak to się odbywało. Prawdopodobnie laboratoria i RUSAD [Rosyjska Komisja Antydopingowa – MB] były naciskane, by ukrywać przypadki dopingu, fałszować wyniki. Dotyczyło to jednak nie wszystkich, a tylko wybranej grupy sportowców. W Rosji robi się bowiem aż 15 tys. badań próbek rocznie, z których jest dość dużo testów pozytywnych. Sprawa wyszła pewnie dlatego, że część zawodników, która wpadła, zaczęła głośno mówić o tych, którzy prawdopodobnie biorą, a nie są dyskwalifikowani.
Kto był na specjalnych prawach?
– Kloszem ochronnym otaczano zawodników, którzy osiągali duże sukcesy, dzięki czemu mieli wielkie pieniądze i mogli sobie te fałszywe badania opłacić, bądź tych sportowców, którzy rokowali w przekonywujący sposób, że w najbliższym czasie te wyniki osiągną. Sądzę, że tym zawodnikom dostarczano substancje, a potem prowadzono ich tak, by nie dosięgały ich kontrole. Jak już dosięgły, to trzeba było zmienić wyniki. Myślę, że następowało to na szczeblu laboratoryjnym bądź na szczeblu przekazywania wyników z laboratorium do międzynarodowej federacji.
Ile z 17 medali rosyjscy lekkoatleci na igrzyskach w Londynie zdobyli uczciwie?
– Takie wskazanie to loteria. Pracuję już w tym biznesie ponad 20 lat i wiem, że duża część elity korzysta z niedozwolonych środków, bo bardzo ciężko osiągnąć wyśrubowany wynik, a potem jeszcze funkcjonować na wysokim poziomie. Jestem też przekonany, że nie szprycują się wszyscy. Dowodem na to mogła być rekontrola próbek. 1417 próbek B zawodników wysokiego wyczynu, które według przepisów WADA muszą być przechowywane w laboratorium przez 10 lat (do 1.01.2015 r. przez 8 lat), zostały zniszczone. Być może byłoby tak, jak teraz z próbkami sportowców z olimpiady w Pekinie, gdy po kilku latach dowiadujemy się, że pewni zawodnicy stosowali doping, a dziś tracą medale. Stało się tak dlatego, że poprawiły się metody detekcyjne, a laboratoria znają dziś substancje, których wtedy nie kontrolowały, a których w 2008 r. sportowcy używali. Rosjanie nie tylko zniszczyli próbki z Londynu, wyrzucili też próbki z zimowych igrzysk w Soczi.
Nasi sportowcy są czyści?
– Nasi zawodnicy nie są na takim poziomie statusu finansowego, żeby choćby pozwolić sobie na ukrywanie dopingu i fałszowanie wyników. W Polsce robimy ponad 3 tys. próbek rocznie, z czego od dekady co roku 35 do 55 jest pozytywnych. A więc wyłapujemy dopingowiczów. Nawet tych bardzo dobrych. Przykład ciężarów to najlepszy dowód. Tam w efekcie działania komisji antydopingowej w najbliższym czasie sukcesów niestety nie będzie. Dyskwalifikacje potencjalnych medalistów dużych imprez to dowód na to, że nie fałszujemy wyników kontroli.
Czesław Lang w rozmowie ze mną potwierdził, że oczyszczenie środowiska kolarskiego z dopingowych oszustów miało duży wpływ na sukcesy polskich kolarzy. Można wysnuć podobną tezę w przypadku lekkiej atletyki?
– Myślę, że tak. Kolarstwo jest książkowym przykładem na to, że jak się wyrzuci zażywających doping, to z drugiego rzędu zawodnicy zaczną odnosić sukcesy. Nasi kolarze okazali się wspaniale wytrenowanymi talentami. I oby nie wydarzyło się nic, co mogłoby zachwiać tę opinię. Mówię tak, bo byłem ogromnym fanem Lance’a Armstronga. Jako lekarz obserwowałem jego zmagania z chorobą nowotworową, podziwiając go dopóki, dopóty nie wyszła na jaw cała machina dopingu, w której brał udział. Wtedy przeżyłem ogromne rozczarowanie. Dlatego dziś na wszystkie sukcesy patrzę z dystansem. Wracając jednak do lekkoatletyki, proszę popatrzeć na większość amerykańskich czy jamajskich lekkoatletów. Kiedyś wielkie gwiazdy, dziś wielu z nich zdyskwalifikowanych, bez medali. Sądzę więc, że koncepcja łącząca walkę z dopingiem z sukcesami polskich lekkoatletów jest słuszna.
Sporty siłowe, kolarstwo, teraz lekkoatletyka – dlaczego takie afery nie dotykają piłki nożnej, hokeja czy siatkówki?
– Gry zespołowe zdecydowanie mniej ulegają fetyszowi dopingowemu. Przez wiele lat zajmowałem się hokejem na trawie na igrzyskach, mistrzostwach świata czy pucharach i widziałem, jak wspaniale wytrenowani są najlepsi zawodnicy: Niemcy, Australijczycy czy Holendrzy. Proszę sobie wyobrazić, że dotąd w tej dyscyplinie były tylko dwa przypadki związane z paleniem marihuany. Nasze laboratorium robiło badania piłkarzy podczas Euro 2012. Wszystkie wyniki były ujemne. Podobnie jest z siatkarzami, którzy przecież toczą mordercze pojedynki. Z gier zespołowych najwięcej przypadków dopingu jest w rugby. Dzieje się tak dlatego, że jest to na poły sport siłowy. Myślę, że problem dopingu może być też w tenisie. W tej dyscyplinie trudno nam jednak przeprowadzać kontrole. Niesprawdzone informacje związane z procesem hiszpańskiego lekarza Eufemiano Fuentesa, przy okazji którego wyszła na jaw afera dopingowa w kolarstwie, mówią też o dopingu wśród piłkarzy i właśnie tenisistów. Ten wątek nie został jednak do końca rozpracowany.
Skoro o wątkach mowa. W aferze dopingowej w lekkiej atletyce przeraża też współudział byłego prezydenta Międzynarodowego Stowarzyszenia Federacji Lekkoatletycznych (IAAF) Lamine’a Diacka.
– Diack ma zarzuty korupcyjne. Mówi się o kwocie miliona euro. Odpowiedź na to, czy działał jednostkowo, uzyskamy z czasem. Daleki jestem jednak od oskarżania całego IAAF. Co roku jeżdżę na sympozja organizowane przez WADA w Lozannie, i tu paradoks przez ostatnie kilka lat IAAF był jedną z czołowych organizacji ostro zwalczających doping. To ona była orędownikiem niezapowiedzianych badań. Bardzo kategorycznie przestrzegali systemu Where About, polegającego na tym, że każdy zawodnik musi prócz planu dnia, podać konkretny adres, pod którym będzie dostępny przez określoną godzinę. Gdy w tzw. okienku zjawią się tam oficerowie dopingowi, a jego tam nie będzie, dostaje pierwsze ostrzeżenie, potem czerwoną kartkę, a za trzecim razem dyskwalifikację, tak jakby był na dopingu. Z tym zachowaniem IAAF było trochę jak z Armstrongiem…
Słyszałem głosy, by zalegalizować doping, bo nie da się go wytępić.
– Pomijając kwestie etyczne i moralne, z punktu widzenia medycznego to największa głupota. Gdyby tak się stało, byłby to koniec jakiegoś rodzaju cywilizacji. Bo czy zwolennicy odpowiedzieli sobie na pytanie, czy doping ma być dozwolony dla wszystkich począwszy od małych dzieci? Pewnie znaleźliby się szaleni rodzice i głupi trenerzy, którzy byliby gotowi kształtować dzieci, wkraczając w ich gospodarkę hormonalną, niszcząc ich organizmy, jak to się działo za czasów NRD. Kolejne pytanie, czy legalizacja dopingu miałaby objąć tylko sport profesjonalny, a jeśli tak to, jak oddzielić go od amatorskiego? Przecież granice między jednym a drugim są płynne. Słyszałem też teorie, by zalegalizować tylko określone substancje w odpowiednich dawkach. Znów głupota. Przecież każdy będzie stosował dawki większe, co utrudni kontrolę. Legalizacja dopingu to podpalanie kolejnego ogniska, które może się skończyć wielkim pożarem.
Czysty sport to utopia?
– Nigdy nie będziemy już mieli do końca czystego sportu. Dopingu nie zwalczymy, ale możemy go starać się ujarzmić, zmarginalizować. Bo sport jest zwierciadłem społeczeństwa, zawsze będą tacy, którzy będą chcieć osiągnąć sukces na skróty, my im musimy to utrudnić i sprawić, by było ich jak najmniej.
Prof. dr hab. med. Jerzy Smorawiński
jest rektorem Akademii Wychowania Fizycznego w Poznaniu. Przez ponad ćwierćwiecze był lekarzem olimpijskiej i narodowej kadry hokeja na trawie, członkiem zarządu, a potem prezesem Polskiego Związku Hokeja na Trawie. Był też prezesem Polskiego Towarzystwa Medycyny Sportowej oraz senatorem.