Przez media przetoczyła się w ostatnich dniach prawdziwa burza, a powszednie życie wierzących nadal jest takie samo. Żona i matka pięciorga dzieci opowiada, jak trudne i ważne było dla niej i męża, żeby nie sypiać ze sobą przed ślubem. Samotny płacze, bo wprawdzie celibatu nie wybierał, a przyszło mu w nim żyć: więc dźwiga, bo cóż zrobić, skoro nie ma żony? Jeszcze inny wyznaje, że wprawdzie mógł starzeć się z kimś, ale starzeje się sam, bo inaczej musiałby żyć bez sakramentów. Dlaczego to robią? Tak absurdalnie, wbrew światu i zdrowemu rozsądkowi? Bo Kościół tak mówi? Bo ksiądz na kazaniu? Nikt nie podejmie krzyża dlatego, że inny go piekłem postraszy. Taki krzyż dźwigać można tylko wtedy, gdy uwierzy się Jezusowi. A choćby i ksiądz na kazaniu przestał straszyć, to nic się nie zmieni: słowa Jezusa pozostaną. „Nie cudzołóż”, choćbyśmy na rzęsach stawali, nie zacznie oznaczać: „sypiaj z kim chcesz, bylebyś go kochał”.
Gdzie krok masz postawić
W ubiegłopiątkowy wieczór, po tym, jak w mediach rozeszła się zapowiedź niedoszłej sobotniej konferencji ks. Charamsy, młody ksiądz napisał do mnie: „Krew mnie zaleje! A ja dziś dwie godziny o czystości bierzmowanym tłukłem!”. W tym właśnie, wbrew temu, o czym głośno krzyczą w niektórych mediach, tkwi sedno problemu. Nie tyle w orientacji seksualnej księdza, ale w tym, że czyni on cnotę z grzechu nieczystości. Że grzech ustawił na piedestale.
Jerzy Afanasjew w jednym z opowiadań opisał człowieka, który w drodze do pracy wdepnął w śmierdzące coś. Wstydził się i próbował ukryć rzecz tak obrzydliwą, ale ktoś dostrzegł ową śmierdzącą substancję i się nią zachwycił. Mówił, że piękna i że cudnie pachnie. Potem dołączyli następni, zazdroszcząc takiego skarbu. Niektórym również udało się w to wdepnąć. Początkowo zawstydzony mężczyzna, gdy przekonał się, że inni mają tak samo, że go chwalą i podziwiają, w końcu zaczął być z siebie dumny: miał na bucie śmierdzącą substancję! Był kimś! Czy może być lepsza współczesna przypowieść o grzechu?
W Księdze Przysłów czytamy: „Z całą pilnością strzeż swego serca, bo życie ma tam swe źródło. (…) Uważaj, gdzie krok masz postawić, i wszystkie twe drogi niech będą pewne”. Sztuka świętego życia nie polega na wielkich czynach. Świętość to codzienne czuwanie w drobnych sprawach: żeby grzech nas niepostrzeżenie nie porwał, żeby nie wykiełkował i nie przejął nad nami kontroli, żeby nie przysłonił nam oczu tak, że będzie za późno. Kiedy zrobimy jeden krok w jego stronę, następnych kroków możemy już nie zauważyć. Będziemy je usprawiedliwiać, będziemy uważać, że to normalne, że wszyscy, że tak trzeba, że nie da się inaczej. Na tym polega i wina, i nieszczęście ks. Charamsy.
Może Bóg się rozmyśli?
Pierwszym i największym problemem wcale nie jest wyznanie „jestem gejem”. Boleśniejsze są słowa „mój narzeczony Eduardo”. Znam wielu księży i nie pytam o ich orientację. W Watykanie problem również nie polega na tym, czy księżom po nocach śnią się mężczyźni, czy kobiety, dopóki to tylko sny. To nie orientacja sama w sobie jest grzechem, chociaż Katechizm mówi o samej skłonności również w kategoriach nieuporządkowania. Grzechem jest – nie z ustanowienia Kościoła, ale z przykazania Bożego – każda aktywność seksualna, podejmowana poza sakramentem małżeństwa. Dotyczy to zarówno świeckich gejów, gejów księży, męża zdradzającego żonę czy dziewczyny, sypiającej ze swoim chłopakiem bez ślubu. W każdym przypadku moralna wina jest taka sama.
Prawdziwym impulsem do jeszcze głębszego pochylenia się nad problemem osób homoseksualnych byłoby wyznanie księdza, który powiedziałby: „Jestem gejem. Żyję w czystości i celibacie, jak ślubowałem podczas święceń. To moje cierpienie, ale jestem świadkiem, że to możliwe. Zaufajcie nam, że nasza seksualność trzymana w karbach czystości nie ma wpływu na sprawowanie kapłańskiego powołania”. Dopiero taki ksiądz byłby wiarygodny. Takiego księdza musielibyśmy uważnie wysłuchać. Taki ksiądz rzeczywiście rozpocząłby w Kościele zupełnie nową dyskusję.
Ks. Charamsa nie jest wiarygodny. Nie występuje w obronie osób homoseksualnych, ale usprawiedliwia swoją winę i próbuje przedstawiać ją jako cnotę, czyniąc z niej swój oręż w walce o prawo do grzechu dla innych. Może, kiedy będą nas miliony, Pan Bóg się rozmyśli i zechce co nieco zmienić w tablicach z Synaju? To nie jest głoszenie Ewangelii: to jest fałszowanie Ewangelii.
Gdzie jest Ewangelia?
W Kościele każdy człowiek jest sługą. Nie wyznajemy wiary w człowieka. Czyn innego człowieka nie zmienia naszej osobistej relacji z Jezusem Chrystusem. W historii Kościoła nie takie skandale miały miejsce, ale mimo to wciąż gdzieś obok, w tym samym Kościele rodzili się święci. Kościół to więcej, niż ludzie, więc nie musimy się bać – bo uwierzyliśmy nie ludziom, ale Jezusowi. I choćby tysiąc prałatów wyznało miłość Eduardo, dla nas nic się nie zmieni: Jezus zmartwychwstał.
Ks. Charamsa, choć jeszcze kilka dni temu był sekretarzem Międzynarodowej Komisji Teologicznej i członkiem Kongregacji Nauki Wiary, się myli. Mimo jego osobistych przekonań, nie zmienia się prawda, że Kościół został ustanowiony, by iść na cały świat, nauczać wszystkie narody, uczyć je zachowywać, co nakazał Jezus i udzielać chrztu w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
Ks. Charamsa pyta z rozgoryczeniem: „Utknęliśmy w przestworzach kryzysu, obłudy, fałszu, nieczułości. Gdzie jest nasza Ewangelia?”. Ona jest tu właśnie: „Kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż i niech Mnie naśladuje”. „Kto oddala żonę swoją, a bierze inną, popełnia cudzołóstwo względem niej. I jeśli żona opuści swego męża, a wyjdzie za innego, popełnia cudzołóstwo”. To jest Ewangelia Jezusa dla mnie. To jest Ewangelia Jezusa dla tych ludzi, którzy często heroicznie walczą codziennie o swoją świętość, o swoją czystość, o swoją miłość. Ich też są miliony. Czy ktoś odważy się im powiedzieć, że swój krzyż dźwigali niepotrzebnie?
Uwierzyć diabłu?
Diabeł pije dziś ze szczęścia. Łatwo jest mu wmówić człowiekowi, że świat jest różnorodny, że nie ma w nim dobra i zła, ale są po prostu inne rodzaje zachowań. Łatwo przekonać go, że seksualność ma prawo dominować w nas tak dalece, żeby wyłączać rozum i wiarę. Łatwo wmówić mu, że wszystko, nawet grzech, jest świętym prawem człowieka, a Bóg ma obowiązek nasze prawa uznać za swoje.
– Uważam, że ksiądz ma prawo do realizowania swojej ludzkiej miłości – mówi ks. Charamsa. Idąc tym torem rozumowania można by uznać, że siostry zakonne mają prawo założyć różowe szpilki i iść do dyskoteki: są w końcu wolnymi ludźmi, a dyskoteki są legalne. Czy w związku z tym rozpoczniemy kampanię na rzecz uwolnienia ich od habitów i klasztornych murów? Siostry tego nie chcą i żadna kampania tego nie zmieni. W przeciwieństwie do ks. Charamsy rozumieją, że nie da się zjeść ciastka i mieć ciastka, że uczciwe życie wymaga wyborów radykalnych.
Dzięki Bogu, który dał nam wolność i dzięki Adamowi i Ewie, którzy połasili się na owoc z drzewa zakazanego, ks. Charamsa może kochać mężczyznę. Może szukać z nim szczęścia i w ten sposób próbować realizować swoje człowieczeństwo. Ale niech nie przekonuje, że na tym właśnie polega święte i uczciwe kapłaństwo. Że to właśnie jest doskonała realizacja miłości. Że to lepsze wyjście, niż wierne trwanie w wybranej i przyrzeczonej czystości. Niech nie przekonuje, że grzech jest Ewangelią. Niech nie mówi, że śmierdzące coś, w co wdepnął, jest cudnym kwiatem, któremu przyznać winniśmy miejsce na ołtarzach. Nie możemy przestać wierzyć w Ewangelię.