Sprawa nieuzasadnionego zabrania choćby jednego dziecka to sprawa, która – ze względu na swoją wagę – nie powinna nigdy się wydarzyć. Nigdy nie powinna mieć miejsca także sytuacja odwrotna: przymykania oczu na dziejące się w rodzinie ewidentne zło – tylko po to, żeby „nie wtrącać się do cudzych spraw” czy „nie popełnić błędu”. Od obu postaw zależy – bardzo dosłownie: „Żyć albo nie żyć” dziecka i jego rodziny.
Nie ma prostych rozwiązań
Pierwszy obrazek. Świetlica środowiskowa w Polsce. Wolontariusze przygotowują obiady dla dzieci potrzebujących. Rodzeństwo: w wieku 5 i 6 lat oprócz porcji spożywanej na miejscu zabiera jedzenie do domu. – Bierzemy obiad dla tatusia i mamusi, żeby mieli co jeść, jak się obudzą, bo wczoraj pili wódkę – tłumaczą wolontariuszowi.
Dzieci wychowujące się w przemocowych warunkach doznają psychicznego zniszczenia, objawiającego się na przykład nienawiścią do samego siebie, zmaganiem z samobójczymi myślami, kompulsywną potrzebą miłości, poczuciem bezsensu życia, zaburzeniami w rozróżnianiu dobra i zła, a czasem także biciem lub samounicestwieniem. Schematy zachowań ciągną się przez całe dorosłe życie.
Drugi obrazek: odebrany rodzicom z nieuzasadnionych przyczyn Jaś po kilku miesiącach wrócił do domu. Zamknął się w sobie, nie ma zaufania do rodziców; to, że pozwolili mu zostać w ośrodku, przeżywa jak porzucenie. Z drugiej strony: gdy się oddalają, nie odstępuje ich ani na krok – z przerażeniem, że znikną znów z jego życia. Ma nocne lęki. Jego poczucie bezpieczeństwa i zaufanie jakby rozprysło się w proch.
Barnevernet: dobro i zło
Niedawno przyglądałam się z bliska sytuacji odbierania dzieci w Norwegii; rozmawiałam z rodowitym Norwegiem, byłym terapeutą nastolatków, odebranych z rodzinnych domów, polską psycholog, która od lat przygląda się problemowi, przedszkolankami, pracownicą stowarzyszenia wspierającego polskich emigrantów i księdzem mieszkającymi w regionie Norwegii, gdzie Urząd do Spraw Ochrony Dzieci (Barnevernet), odpowiedzialny m.in. za akcje zabierania dzieci rodzicom, działa w sposób małoopresyjny.
Istotą problemu nieadekwatnego do sytuacji zabierania dzieci wydaje się przede wszystkim różnica pomiędzy literą prawa a sposobem jej odczytania. Intencje twórców „Ustawy o Barnevernet” są kapitalne: dobro dziecka. Granice prawa i sposób wpływania na rodziców – nie zawsze. Do tego dochodzi odmienna mentalność Polaków i Norwegów.
– Celem działania Barnevernet jest troska o dziecko – wyjaśnia pracująca od 10 lat w norweskim przedszkolu Polka. – Moim obowiązkiem jest zwracanie uwagi na wszelkie niepokojące sygnały: posiniaczenia na ciele, emocjonalne zamknięcie czy zaniedbanie przejawiające się tym, że dziecko chodzi w brudnych ubraniach. Najpierw rozmawiam z rodzicem, szukam rozwiązań z koleżankami w przedszkolu. Kilkakrotnie, gdy trudno mi się było porozumieć, Barnevernet pomogło mi dobrać taki sposób komunikacji, by mój rozmówca mógł go zrozumieć. Jednak w momencie, gdy widzę – na podstawie mojej pedagogicznej wiedzy i wyczucia – że dzieje się u dziecka coś trudnego, nie mogę się wahać. Muszę to zgłosić.
Dzieci w trybie natychmiastowym odbiera się w sprawach ewidentnych, jak molestowanie seksualne czy maltretowanie. Odbiera się je także w szeregu innych, mniej ewidentnych spraw, takich jak alkohol nadużywany przy dziecku czy pozostawienie dziecka samemu sobie na długi czas bez opieki dorosłych oraz gdy jedno z opiekunów ma tendencje do agresji.
Ingerencja ratuje lub niszczy
Nie wszystkie przedszkolanki i nie wszyscy pracownicy Barnevernet są wyważeni, posiadają niezbędną wiedzę i empatię. Stąd w pracy urzędu pojawia się wiele błędów. Od nieadekwatnej diagnozy pracownicy przedszkola, poprzez niezrozumienie wynikające z różnic kulturowych, błędy popełnione podczas tłumaczenia na język norweski czy ewidentne zaniedbania. Absurdalne jest założenie, że „dziecko nigdy nie kłamie”. Bywa, że dzieci wykorzystują – oskarżają niesłusznie rodziców, bo są na nie o coś złe. I wbrew swej woli trafiają do rodzin zastępczych.
Ze strony obcokrajowców do błędów dochodzi w wyniku nieznajomości zasad w wychowaniu dzieci, do których rodzic w Norwegii musi się dostosować, lekkie podchodzenie do tych wymogów czy niegotowość lub nieumiejętność na wymaganą przez Norwegów – otwartość we współpracy ze szkołą.
– W Norwegii dziecko należy do państwa, a nie do rodziców. To państwo wie najlepiej, jak wychować dziecko tak, by było jak najlepszym obywatelem. Ma zadbać o to, aby rodzice dostosowali się do wymogów społeczeństwa, w jakim żyją, i wspierać ich w procesie wychowania dzieci – mówi Joanna Pilarczyk, psycholog, od czterech lat przyglądająca się funkcjonowaniu dziecka w Norwegii. – Stąd obszerny zakres działań Barnevernet, instytucji państwowej, która dostaje prawo do ingerencji w życie rodzinne.
Nie ma mowy o przyjechaniu tutaj, by pracować po 18 godzin dziennie, a dziecko zostawiać w domu, z kluczem na szyi. Nie ma też mowy, by zapomnieć o kontrolnych wizytach u lekarza albo wypić w obecności dziecka choćby pół piwa.
Mówiąc wprost: rodzice muszą się poddać szeregowi proponowanych przez Barnevernet rozwiązań. Przerażające jest to, że jeśli się nie zgodzą lub będą pracować zdaniem urzędników mało intensywnie, ci wyciągną konsekwencje najbardziej dla rodziny bolesne: rozerwanie więzi.
Nastawieni na rozwój
– Działania w Norwegii są skuteczne – zapewnia mnie psycholog Joanna Pilarczyk, która w naszym kraju pracowała z rodzinami patologicznymi. – Na przykład w przypadku alkoholizmu. Gdy pracowałam w Polsce, pacjenci opowiadali mi o pijącym, robiącym awantury rodzicu, tymczasem moi norwescy znajomi o takich przypadkach nie mają pojęcia. Jak do tej pory słyszałam jedną historię o alkoholu w domu: jak pewien mężczyzna już jako dorosły dowiedział się, że jego tata pił w ukryciu w swoim garażu. On nigdy tego nawet nie podejrzewał, mama powiedziała mu o tym, gdy był już dorosły.
To, że nie można dziecka, uderzyć, krzyczeć na nie, podnosić głosu, szarpać wydaje się wychodzić Norwegom na dobre. Nie wolno rozkazywać – bo to nie o wychowanie wojskowe tu chodzi, lecz autentyczną troskę. Nie stosuje się przemocy słownej – bo dziecko jest w niej uprzedmiotawiane. Chodzi o autentyczny szacunek wobec dziecka i stworzenie mu warunków odpowiednich do rozwoju.
– To sprawia, że młodzi Norwedzy mają dobrze ustawioną samoocenę: nie są nieśmiali, znają swoje poczucie wartości i jest ono bardzo często adekwatne do rzeczywistości, a przez to są naturalnie bardzo asertywni i umieją wybierać oraz jasno i wyraźnie komunikować, czego chcą, a czego nie – mówi dalej Joanna Pilarczyk. – Tradycja „jente lov” („nie być najlepszym”), zakorzeniona mocno w kulturze, i odpowiednia postawa rodziców zapobiegają nadmiernemu rozbuchaniu ego i arogancji, zakorzeniają pokorę. Ostateczny efekt zależy od tego, na ile świadomie rodzice podejdą do wychowania dzieci.
Granice interwencji
Wygląda więc na to, że straszak w postaci Barnevernet działa: rodzice, chociaż z przymusu, stają na wysokości zadania. Straszak jest dość duży: rocznie w tym zaledwie 5-milionowym kraju zabiera się około 12 tys. dzieci (dla porównania: w 38,5-milionowej Polsce to około 600 dzieci). W działaniach Barnevernet sprawa tego, na ile odpowiednie są rodziny, do których trafiają dzieci, wydaje się niesprawdzana tak skrupulatnie. Podobnie mało uwzględniane wydają się dane na temat oddziaływania na dziecko własnej rodziny i rodziny zastępczej. O tym, że zabranie dziecka nie było dobrym rozwiązaniem, może świadczyć około 4 tys. pozwów o zadośćuczynienie złożonych w Norwegii w 2010 r. przez umieszczone w placówce opiekuńczej dorosłe dzieci (blisko 2,7 tys. otrzymało rekompensatę).
Cel – wychowanie dzieci na dobrych obywateli w trybikach urzędowej machiny – zostaje w Norwegii spełniony. Pozostaje – szalenie trudne – pytanie o granice interwencji.