Jako 16-latka i córka szefowej „Solidarności” w Legnicy, doświadczyłaś opresyjności stanu wojennego. Potem posmakowałaś „dobrobytu Zachodu”. Co przeważa w Twoim postrzeganiu przeszłości: radość z szansy, jaką dało Ci życie, czy smutek z powodu utraconych więzi?
– Czas stanu wojennego był dla mnie przede wszystkim dramatyczny: aresztowania, ukrywanie się, niepewność. Po szeregu trudnych doświadczeń azyl, jaki otrzymaliśmy w Norwegii, był dla nas jak przymusowy pobyt w szpitalu. Nie chcieliśmy tam być, jednak pomagał odzyskać siły i równowagę.
W okresie solidarnościowej wiosny mama bardzo angażowała się w sprawy społeczno-polityczne.
– Dla mnie to oznaczało częściową jej utratę. Godzinami przesiadywałam w biurze związku, by oderwać ją od obowiązków i zabrać do mieszkania. Po 13 grudnia 1981 r. było już tylko gorzej: do internatu liceum medycznego w Legnicy, które moja mama prowadziła i gdzie mieszkaliśmy, wtargnęli milicjanci. Zaaresztowali tatę, a na mamę – która była w terenie – zrobili obławę. Więziono ją najpierw w zakładach karnych na Dolnym Śląsku, a potem w Gołdapi. Byłam przerażona. Na ulicach Legnicy widziałam nie tylko czołgi i milicjantów, lecz także żołnierzy radzieckich, którzy stacjonowali w naszym mieście. To potęgowało strach. Gdy po ośmiu miesiącach mamę wypuszczono, uczestniczyłam w kolejnych jej przeprowadzkach od znajomych do znajomych, u których się ukrywała. Roznosiłam ulotki, pisałam kredą na asfalcie hasła zachęcające do bojkotu wyborów.
Złapali Cię?
– Tak. A gdy tylko dowiedzieli się, kogo złapali, próbowali wycisnąć ze mnie, gdzie jest mama. Jako rzutka szefowa „Solidarności” w Zagłębiu Miedziowym, stanowiła dla nich spore zagrożenie. Można powiedzieć, że wręcz wyznaczyli cenę za jej głowę.
Zaczęłaś mówić?
– Nie. I do dziś jestem z tego dumna. Rośli milicjanci wozili mnie w nocy autem, pokrytą lasami trasą pomiędzy Legnicą a Lubinem. Wyobraźnia podsuwała różne scenariusze… Potem było różnego rodzaju straszenie i upokorzenia. Wiedziałam, że muszę trzymać się psychicznie. Rozpłakałam się dopiero, gdy zorganizowano przeciw mnie sąd: miałam 16 lat, czułam się jeszcze dzieckiem i doświadczyłam, jak wszyscy wokół stanęli przeciwko! Świadkowie kłamali na mój temat, doświadczałam napaści. Wtedy chyba po raz pierwszy zobaczyłam, jak różnym sprawom
służymy.
Mówiłaś o depresji. To po tym?
– Nie pamiętam kolejności. W tamtym czasie przeżyłam jeszcze jeden bardzo dramatyczny moment. W czasie solidarnościowej odwilży doświadczyłam, co to znaczy żyć pełnią życia. W II LO, do którego chodziłam, wspomagałam działalność „Solidarności”. Prowadziłam ścienną gazetkę, doświadczałam dumy z tego, jak ważną rolę wśród nauczycieli odgrywa moja mama. Wtedy wszyscy nauczyciele z tej szkoły należeli do związku.
Po wybuchu stanu wojennego młodzież i nauczyciele zaczęli mnie unikać. Dla młodego człowieka, którym wtedy byłam, to było bolesne. Czułam się krzywdzona i wykluczana. W końcu moja wychowawczyni zażądała, żebym od jutra nie przychodziła do szkoły. Myślę, że takie miała polecenie i chyba nie czuła się z tym dobrze.
To oznaczało, że mogłaś nie skończyć szkoły?
– Tak. Kolejne licea w Legnicy nie chciały mnie przyjąć, a w liceum wieczorowym, do którego zaczęłam wreszcie uczęszczać, próbowano mi udowodnić, że nawet tam się nie nadaję. Mimo że wcześniej byłam bardzo dobrą uczennicą i laureatką konkursów i olimpiad. Byłam rozgoryczona. Uznaliśmy, że należy zmienić środowisko. Podjęłam naukę w Liceum Sióstr Urszulanek we Wrocławiu, gdzie spotkałam się z dużą życzliwością i pomocą. Mimo to przeżywałam stan załamania psychicznego, który wynikał z permanentnego poczucia zagrożenia.
Mama poprosiła o azyl ambasadę norweską?
– Tak, nie wytrzymała ciągłego zastraszania i szantażu dużym wyrokiem sądowym. Polskim władzom zależało na pozbyciu się aktywnej działaczki, zwłaszcza w mieście, które nazywano Małą Moskwą. Naszą decyzję sformułowaliśmy mniej więcej tak: musimy na chwilę wyjechać, żeby odpocząć. Dlatego nie zdecydowaliśmy się na Kanadę, USA czy Australię, lecz na kraj, który był stosunkowo blisko. Byłam w złym stanie: nie mogłam już wytrzymać ciągłej presji i bardzo źle reagowałam na wszechobecna propagandę. Wyjazd z Polski był ulgą. Przymusową – lecz ulgą. Niewidzenie tego, co dzieje się w ojczyźnie, pomagało nam wychodzić z depresji. Zajęło nam to kilka lat.
Jak was witała Norwegia?
– Jako uciekinierom udzielono nam dużej pomocy w organizacji życia w pierwszych latach emigracji. Wreszcie mogliśmy doświadczyć poczucia bezpieczeństwa. Ponieważ dostaliśmy „paszport w jedną stronę”, do 1989 r. nie mogliśmy odwiedzić kraju. W Bergen włączyliśmy się w działalność „Solidarności” polsko-norweskiej: zbieraliśmy i przesyłaliśmy pieniądze dla działaczy w kraju, zapraszaliśmy ich i załatwialiśmy pracę, organizowaliśmy demonstracje wspierające
działalność opozycyjną w Polsce. Gdy mur berliński został zburzony, miałam już ustabilizowane życie w Norwegii: byłam mężatką, urodziłam właśnie pierwsze dziecko. Mama wróciła do Polski po 20 latach, ja – teraz.
Jak zmienia się życie Polaków w Norwegii w ciągu tych lat, gdy tam jesteś?
– Przedstawiciele tzw. nowej emigracji, trwającej od kilku lat, na pewno zmienili sposób funkcjonowania niektórych dziedzin życia w Bergen, np. Kościoła. Dziś Polacy mają dużo większe możliwości, jeżeli chodzi o wymiar duchowy: są tu już polscy księża, są odprawiane w języku polskim Msze św., wspólnota. Kościół katolicki w latach 80. nie był tak rozległy jak teraz. Jest nas w kraju więcej niż muzułmanów! Co ważne, ten polski katolicyzm, oparty na tradycjach rodziny coraz bardziej wpływa na bardziej liberalny katolicyzm norweski. Zmienia go od środka.
Polacy zabierają ze sobą na emigrację swoje wartości?
– Wiele uczą się od Norwegów: komunikatywności, nastawienia na współpracę, a nie konkurencję. Wiele też mogą dać. Ci, którzy działają świadomie, zmieniają tutejszą rzeczywistość. Kilka lat temu na przykład wprowadziliśmy w naszej wielonarodowej parafii w Bergen procesje z okazji Bożego Ciała. Wcześniej tego nie było. Wychodzimy z Chrystusem Eucharystycznym na ulice tego mocno zlaicyzowanego kraju, a ostatnią stację organizujemy na głównym placu miasta, na którym odbywają się najważniejsze uroczystości, także urzędowe.
Za co jeszcze pochwaliłabyś polskich emigrantów?
– Za gospodarność. W Bergen jest wiele domów, które odnowili własnymi rękoma w niesamowicie szybkim tempie. Nie mówiąc o wkładzie zawodowym: Polacy pracują tu chyba we wszystkich zawodach i są wysoko oceniani za fachowość i pracowitość. Jest jeszcze coś, co trudno mi dokładnie wytłumaczyć. Ale tak jest. W każde miejsce pracy Polacy niosą swoją tradycyjną moralność i poglądy: np. odnośnie do wartości, jaką jest niedoświadczona rozpadem rodzina. To zastrzyk dla Norwegów, którzy mają bardzo zniszczone rodziny i są otwarci na wszelkiego rodzaju nowinki, także te niesłużące dobru dorosłych i dzieci.
Wracasz teraz do Polski na stałe, po 31 latach emigracji. Dlaczego?
– Chcemy to zrobić dla najmłodszego dziecka: 8-letniej Nikoli. Norwegia to bardzo ateistyczny kraj. Pragniemy dać jej możliwość uczenia się i dorastania w kraju katolickim, o ugruntowanych wartościach i ojczyźnie jej przodków. Równocześnie chcemy podarować naszemu krajowi jej talenty, jej możliwości, to wszystko, co zrobi tutaj dla dobra Ojczyzny.
Magdalena Narożańska jest córką wiceprzewodniczącej Zarządu Regionu NSZZ „Solidarność” Zagłębia Miedziowego w latach 1980–1981 – Krystyny Sobierajskiej-Kowalczuk i emigrantką polityczną do Norwegii z roku 1984.