Jak sprostać takiemu zadaniu – i to ledwie na dwóch stronach? Owszem, próbować można, ale efekt z góry jest wiadomy. Spróbujmy dać dwie odpowiedzi: jedną prostą i drugą bardzo złożoną. Niech P.T. Czytelnik zdecyduje, która jest która.
Zranieni od dzieciństwa
Pochodzę z biednej rodziny, mama mnie nie chciała, ojciec mnie nie kochał, do szkoły miałem zawsze pod górkę, w klasie nikt mnie nie lubił… Takie lub podobne wyznania mogłyby otworzyć naszą litanię zranień, które zaczęły się w dzieciństwie, a skończą zapewne dopiero w momencie śmierci. Pierwszym ważnym krokiem jest uznanie tej prostej prawdy: nosimy w sobie zranienia i coś z tym musimy zrobić. I to nieprawda, że ludzie dzielą się na dwie kategorie – na tych, którzy zostali zranieni w dzieciństwie i na tych, którzy jeszcze jezuitów nie spotkali – jak żartobliwie przekonywali mnie wiele lat temu uczestnicy jezuickich kursów duchowości. Wszyscy zostaliśmy jakoś zranieni w dzieciństwie, bo taka jest logika normalnego rozwoju. Nikt nie miał idealnych rodziców, bo tacy po prostu nie istnieją.
Frustracja potrzeb, także tych podstawowych, jest czymś naturalnym. To dzięki niej odkrywamy własne możliwości radzenia sobie np. z nieobecnością rodziców, z brakami materialnymi i psychicznymi, z trudnościami i niespodziewanymi przeciwnościami losu. Idealnie by było, gdyby rodzice w sposób świadomy uczestniczyli w tym procesie, ale wystarczy, że będą „dość dobrzy” (ang. good enough), jak mówi pewien znawca tematu, tzn. pomogą przechylić szalę naszych życiowych doświadczeń na pozytywną stronę. Bo tak nauczymy się pewnej prostej, ale ważnej logiki: frustracje, braki, trudności stymulują naszą zaradność i twórczość, a przez to mogą stać się kołem napędowym rozwoju. Od kryzysu do kryzysu, od trudności do trudności człowiek hartuje się i wzmacnia, rośnie i dojrzewa. I tym sposobem uczy się, że zranienia są nieodłącznym elementem życia i mogą stać się źródłem błogosławieństwa. I to jest jedna z dwóch odpowiedzi.
Albo-albo
Oczywiście taka logika rozwoju przestaje funkcjonować tam, gdzie zranienie przekracza ludzką wytrzymałość i zdolność pojmowania. Inne jest przecież zranienie dziecka, które nie dostało wymarzonej zabawki, a inne tego, które było niemiłosiernie maltretowane lub molestowane seksualnie. Różnice są nie tylko ilościowe, ale i jakościowe. Choć i w tym punkcie należy zachować ostrożność: ludziom nierzadko trudno nazwać rzeczy po imieniu, gdyż brak im środków wyrazu. Często za niespełnioną dziecięcą zachcianką kryje się znacznie bardziej złożona i dramatyczna historia, tak samo jak za pozornie szczęśliwym dzieciństwem. Traumatyczne doświadczenia mogą przyczynić się do zatrzymania rozwoju, powstania rozmaitych bloków psychicznych i duchowych, które stają się otwartą i ropiejącą raną. I to takie zranienia z pewnością Redakcja miała na myśli mówiąc, że mogą stać się źródłem błogosławieństwa.
Dla wszystkich zranionych wspólne jest jedno – stając wobec własnej historii życia, każdy staje wobec wyboru: albo być jej ofiarą, albo stać się jej twórcą. Albo-albo, trzeciego wyjścia nie ma. Odkrycie odpowiedzialności za własną historię ma kluczowe znaczenie. Porównałbym je do zasadniczego wstrząsu, którego potrzebuje każdy, kto pragnie dojrzałości i stabilnej tożsamości. W tym wyborze nikt i nic nie może nas zastąpić, bo właśnie ten wybór czyni nas jedynymi i wyjątkowymi. Owszem, w obliczu takiej alternatywy możemy czuć się bardzo samotni, ale nie jesteśmy osamotnieni. Podejmując wybór, stajemy bowiem twarzą w twarz z naszym Stworzycielem i wobec Niego musimy odpowiedzieć na pytanie o sens życia, zwłaszcza tej jego części, której nie potrafimy zaakceptować: zranień, urazów, traum… I niczym starotestamentowy Hiob rzucamy wyzwanie Bogu i spieramy się z Nim, by w rezultacie odkryć, że to nie On jest naszym wrogiem.
Relacje z innymi
Zdecydowana większość zranień, jakich doświadczamy w życiu, ma miejsce w relacjach z innymi ludźmi, a relacji uczymy się od rodziców i tych, którzy są częścią środowiska naszego wczesnego dzieciństwa. Od nich uczymy się podstawowych odniesień do świata, do samych siebie, a nawet do Boga. Ktoś, kto nie doświadczył miłości od konkretnych ludzi, idzie w życie z tym brakiem i często powiela ów chory schemat odniesień w nowych relacjach. Jeśli spotyka ludzi, którzy będą w stanie przełamać ten chorobliwy wzorzec, otwiera się szansa na dalszy rozwój. Jeśli jednak to on lub ona jest tą silniejszą postacią, sytuacja znacznie się komplikuje – ale się nie kończy. Jest bowiem jeszcze jedna szansa…
Tą szansą jest odniesienie do Boga. To w relacji z Bogiem mamy w niej do czynienia z Kimś, kto jest silniejszy i kto na dodatek kocha nas w sposób bezwarunkowy. Co więcej, On sam wychodzi z inicjatywą i proponuje nam relację jedyną i niepowtarzalną – przymierze. Niczym w Starym Testamencie chce być naszym Bogiem i chce nas uczynić swoim ludem. I jakkolwiek pompatycznie mogą brzmieć te słowa, to przekładają się na bardzo konkretną i intymną łączność z Bogiem, dla której pomocą i podstawą jest życie w Kościele. Niczym w Starym Testamencie Bóg stawia nas wobec oczywistego wyboru: „kładę przed wami życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo. Wybierajcie więc życie, abyście żyli wy i wasze potomstwo, miłując Pana, Boga swego, słuchając Jego głosu, lgnąc do Niego” (Pwt 30, 19–20).
A gdy Bóg milczy?
Często w tym momencie rozważań zdarza mi się słyszeć to proste, retoryczne pytanie: A co zrobić, gdy mimo próśb i nalegań adresowanych w stronę Boga, w odpowiedzi słyszymy tylko ciszę? Co robić, gdy Bóg milczy? Nie mam na to żadnej prostej odpowiedzi, ale też nie chcę bawić się w przyjaciół Hioba, którzy mają gotowe odpowiedzi na każdą wątpliwość. Mogę jedynie przedstawić parę możliwych scenariuszy na dowód tego, że to nie Bóg milczy, ale raczej my Go nie słyszymy.
Po pierwsze, gdy człowiek cierpi – zwłaszcza ból fizyczny jest dobrym tego przykładem – wtedy jego zdolności percepcji gwałtownie się kurczą: odczuwa tylko ból i jedynym pragnieniem jest to, by go uśmierzyć. Dopiero gdy ból mija lub znacząco się zmniejsza, człowiek przychodzi do siebie, jak barwnie mówimy po polsku. Jakby w bólu nie był u siebie, jakby przestał być sobą. To dość oczywista prawda, ale jakże często o niej zapominamy, gdy nas dotyka cierpienie. Dlatego św. Ignacy z Loyoli zalecał, by w czasie strapienia (określenie stanu duchowego, który towarzyszy cierpieniu wszelkiego rodzaju) nie zmieniać decyzji, ale starać się wytrwać oczekując pocieszenia (nieprzypadkowo w języku polskim źródłosłowem cierpliwości jest właśnie cierpienie).
Po drugie, Bóg przecież powiedział ludzkości już wszystko, co miał najważniejszego do powiedzenia, w Jezusie Chrystusie. Sęk w tym, że my Go wciąż nie rozumiemy i nie przyjmujemy do wiadomości jego przesłania, zwłaszcza w temacie cierpienia. Znak krzyża, który wieszamy na ścianach lub którym znaczymy nasze czoła, piersi i ramiona nie jest pustą symboliką, ale rzeczywistością na wskroś realną, która z przekleństwa uczyniła błogosławieństwo, a bezsensownemu cierpieniu dała wymiar odkupienia. Jeśli naprawdę przyjmujemy to przesłanie, powinno się zmienić nasze postrzeganie zranień i cierpienia.
Psalm dla cierpiących
Jezus Chrystus w sposób zasadniczy zmienił spojrzenie na cierpienie i tajemnicę umierania. Można powiedzieć, że wywrócił do góry nogami ludzką logikę w tym temacie. Dlatego jest możliwe – ale tylko z Nim i dzięki Niemu – spojrzenie na rzeczywistość zranień w zupełnie nowy i niepojęty sposób. Niczym w tym psalmie, którego piękne wykonanie można znaleźć w internecie, a którego słowa mogą bardzo zbulwersować, choć tym, którzy cierpią, paradoksalnie mogą przynieść ukojenie. Oto tylko kilka strof:
1. Błogosławcie Pana wszystkie Jego dzieła,
Które by nie kwitły, gdyby nie cierpienie,
Błogosławcie Pana.
2. Błogosławcie Pana wszystkie łzy i żale,
Każda moja słabość i upokorzenie,
Błogosławcie Pana.
3. Błogosławcie Pana wszystkie moje rany,
Na które Duch Święty staje się balsamem,
Błogosławcie Pana.
4. Niech Cię błogosławią wszystkie me niemoce,
Ból skrzętnie skrywany po bezsennej nocy,
Niech Cię błogosławią.
5. Błogosławcie Pana, że Mu ufam jeszcze,
Że mnie wciąż uzdrawia łaski swojej deszczem,
Błogosławcie Pana.