Porządnie przeprowadzone, metodyczne i zwycięskie powstanie wielkopolskie jakoś filmowców nie nęciło. Do czasu! Bo mamy Hiszpankę w reżyserii Łukasza Barczyka. Wprawdzie powstanie robi tu ledwie za tło sensacyjnej fabułki, ale robi to z wdziękiem. Na szczęście!
Duch wielkopolski
Hiszpanka to nie filmowy Matejko. Nie urodził się po poznańsku masywny, po wielkopolsku dociążony obraz martyrologiczny. Z serii: jak to „najwyższym wysiłkiem, w nieludzkich warunkach i w walce z przeważającymi siłami wroga” wybiliśmy się na niepodległość. Wyszedłby zakalec, nuda i podręcznik! Zwłaszcza młodzież jest uczulona na takie „górne C”. Powstał film-bibelot, film-ważka, film-kaprys. Który jednak naszemu zrywowi niczego nie ujmuje.
Oto zima 1918 r., nastroje patriotyczne w Poznaniu buzują. Brakuje tylko iskry, by nastąpił wybuch. Już nawet wiadomo, co taką iskrą będzie – przyjazd mistrza Paderewskiego. A proszę łaskawie pamiętać, że była to wówczas postać światowego formatu. To on rozpętał w Stanach Zjednoczonych pierwszą „manię” w dziejach popkultury. Mania na punkcie Paderewskiego („paddymania”) wyprzedziła o pół wieku „presleymanię” i „beatlemanię”. I teraz ten Paderewski już jest na rogatkach, lecz przystępu do miasta broni mu – medium. Zawzięte, pruskie, polakożercze, z ducha Bismarcka poczęte – doktor Abuse (Crispin Glover, najmocniejszy aktorski atut filmu). Z monoklem, nerwowym tikiem twarzy, o gestykulacji prehitlerowskiej. Ale Paderewski i powstanie nie są bez ratunku. Bo przy wirującym stoliku w hotelu Bazar gromadzi się międzynarodowe, ale mocno propolskie towarzystwo mediumiczne (w tym oddani sobie chłopak i dziewczyna, oboje jak z żurnala). Towarzystwo fokusuje swe nadzmysłowe moce, by zneutralizować wpływ demonicznego pruskiego doktora. Co się wreszcie udaje.
Historyczna prawda
Na szczęście scenarzysta Barczyk i reżyser Barczyk nie sufluje nam tezy, że wygraliśmy powstanie, bo pewni państwo mocno się natężali w trakcie seansu spirytystycznego. Zabilibyśmy go śmiechem! Nie, powstanie przebiega metodycznie, zbiorowym wysiłkiem. Oto polscy konspiratorzy pod kierunkiem samozwańczego stratega nazwiskiem Paluch gromadzą broń, ustalają taktykę. Oto fabrykant Ceglarski (nazwisko mówiące) stanowczo odmawia kolaboracji z niemieckim przemysłem zbrojeniowym, mimo że to mocno uszczupli jego majątek. Oto miejscowy Żyd nie bacząc na niebezpieczeństwo, wybawi samego Paderewskiego z opresji. Postać wmontowana w fabułę jak najsłuszniej! Bo my tu, w Wielkopolsce, byliśmy zasadniczo wolni od raka antysemityzmu. Jak miejscowi „prawdziwi Polacy” wyskakiwali z jakimś ekscesem, to raczej z poczucia solidarności z „patriotami” z Wilna czy Warszawy. Wreszcie Paderewskiego udaje się odblokować, przyjeżdża, przemawia, iskra płonie, powstanie rusza, miłość dwojga mediumicznych bohaterów kwitnie.
A Poznań? Ten pokazał się w filmie z najlepszej strony: jest dostatni (ach, te pluszowe kotary, obicia, te obrusy, te krynoliny, te chusty, by pozostać przy tkaninach), jest secesyjny, jest dekoracyjny. Do czego mocno dołożył się komputer. Tłum na (obecnym) placu Wolności wyczekuje przed balkonem Bazaru na Paderewskiego i na tym placu dosadzono drzewa, których od dawna tam nie ma. Wszystko dla ścisłości i klimatu. Poza tym historyczny Poznań pokazany został z nieba, którym suną malownicze dwupłatowce i zeppeliny. Historyczne centrum mieni się światłami latarń, reklam sklepowych, witryn wypakowanych wszelkim dobrem po sufit. Posażne, zadbane, europejskie miasto.
A jak się ma tutaj historia? Różnie, ale nie najgorzej. Intryga filmowa sugeruje, iż powstańcy wielkopolscy za cel strategiczny obrali sobie zdobycie Ławicy, czyli lotniska. Owszem, myśl słuszna, ale – dziś. Tuż po I wojnie samoloty mogły dostarczyć do Poznania od biedy jednego czy drugiego niemieckiego generała lub skrzynkę granatów. Poza tym były raczej batalistyczną ciekawostką. Jak pilot Żwirko z mechanikiem Wigurą latali z Poznania do Warszawy, to gapili się z góry na tor kolejowy, bo inaczej zgubiliby drogę. Przyrządów naprowadzających najzwyczajniej nie było. I w filmie latające maszyny naprowadzają na cel chorągiewkami.
Spirytyzm
I pytanie finalne, które będzie powracać: czy w filmie o naszym powstaniu naprawdę potrzebne były te seanse, spirytyzm i media? Otóż media były niekonieczne, ale okazały się urocze. Poza tym film podąża za klimatem epoki, która hołdowała podobnym gustom. Ówczesne gazety puchły przecież od odcinkowych „kryminałów salonowych”, w których wytworne towarzystwo przy wirujących stolikach wzywało do raportu a to ducha Napoleona, a to księcia Józefa. Hurtowi dostawcy podobnych bzdurek (Stanisław A. Wotowski, Stefan Grabiński) tłukli po kilkadziesiąt fabuł, które zresztą teraz przeżywają renesans. Piszący te słowa odsłuchał kilkanaście z nich w trakcie joggingu, bo na użytek amatorów czytają je dziś wzięci aktorzy. Poza tym i w naszym kinie zarejestrowaliśmy już podobne klimaciki retro. W połowie lat 80. minionego wieku, kiedy w filmie trudno było mówić o czymkolwiek sensownym, a zgnębione społeczeństwo szukało rozrywki w odkrywaniu herbów rodowych, „studni czasowo-przestrzennych” i w naturyzmie. Nie przypadkiem właśnie wtedy powstał pierwszy „okultystyczny” film polski - Medium (reż. Jacek Koprowski). Przedwojenni eleganccy państwo, jako to Grażyna Szapołowska i Jerzy Zelnik, wdawali się w awanturę z zaświatami na tle ówczesnego Sopotu. Co dawało widowni chwilę wesołości.
No i ten złowrogi germański „duchowidz” (wedle przedwojennej nomenklatury), który w filmie nie przypadkiem nazywa się doktor Abuse. To nazwisko odsyła nas prostą ścieżką do doktora Mabuse, bohatera historycznego filmu Fritza Langa z 1922 r., w którym ten demoniczny hipnotyzer wykonywał swą podłą robotę w chwiejnej Republice Weimarskiej. Wypisz wymaluj – zapowiedź Hitlera.
Tak więc wygenerowaliśmy film lekki, historyczny i światowy jednocześnie. Mało?
Hiszpanka, scenariusz i reżyseria: Łukasz Barczyk, premiera: 23.01.2015