Logo Przewdonik Katolicki

Aparat fotograficzny

Małgorzata Jańczak, Magdalena Kasprzak

Istnieje wiele wynalazków, które mimo powstania popularność zdobywały bardzo długo, i choć okazały się bardzo przydatne, to jednak sporo czasu musiało upłynąć, by wszyscy to zrozumieli.

Jest taki wiersz Ludwika Jerzego Kerna, w którym mieszkańcy małego miasteczka zajmują się głównie pstrykaniem, a to dlatego, że: „W małym uroczym mieście Pstrykowie / Mieszkają sami fotografowie. / Od niemowlaka aż do piernika / Każdy w Pstrykowie pstryka i pstryka”. Aparat fotograficzny i fotografia – to nowość, która rozeszła się po świecie jak „świeże bułeczki”. Czy sprawił to nasz wrodzony narcyzm – chęć oglądania siebie nie tylko w lustrze, czy potrzeba odwzorowywania świata szybciej niż pędzlem – nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że pomysły, którym aparat zawdzięcza swoje istnienie, pojawiły się w historii ludzkiej znacznie wcześniej niż on sam. Zacznijmy może od camera obscura – specjalnej ciemnej skrzynki – dziś powiedzielibyśmy – ciemni, którą znali już Chińczycy i Arabowie wiele wieków wcześniej, a którą Leonardo da Vinci opisał w roku 1519. Camera obscura służyła  na Dalekim Wschodzie między innymi do obserwacji nieba – księżyca, gwiazd i zaćmień słońca. W czasach Leonarda stosowano ją dość powszechnie w malarstwie, była  pomocna między innymi w wyznaczaniu perspektywy. To niewielkie pudełko z jednym małym otworem uzbrojonym w soczewkę, przez którą wpadało światło, i ścianką po przeciwległej stronie, na którą padał odwrócony obraz przedmiotów znajdujących się przed otworem, było iście magicznym cudem. Dobry obraz wymagał dobrego światła, co zależało od pogody, wymagał też odpowiedniego utrwalacza, dzięki któremu można byłoby go oglądać i poza skrzynką. Tą sprawą na poważnie jako pierwszy zajął się Francuz J.N. Niépce w początkach XIX w. (choć niemiecki chemik Johann Schulze przeprowadzał podobne eksperymenty już w latach 20. XVIII wieku). Niépce zawdzięczamy „coś”, co nazywamy „pierwszą fotografią”. Jest to obraz utrwalony trochę przez przypadek, a na nim gołębnik, trochę dachu stodoły i grusza – widok z okna pracowni. Pan Niépce naświetlał światłem słonecznym unowocześnioną tylną ściankę camera obscura przez... osiem godzin! Efekt zaskoczył nawet jego samego. A powstały w ten sposób obraz nazwał heliografią, gdyż było to dzieło „namalowane przez słońce”. Kilka lat później przyszedł mu z pomocą inny mieszkaniec Francji, dekorator i malarz – L.J.M. Daguerre. Wynalazcy postanowili razem popracować nad urządzeniem, które jeszcze lepiej ukazywałoby rzeczywistość. Niestety Niépce wkrótce zmarł, a dzieła przyszło dokończyć Daguerre. W badaniach odkrył, że pokryte warstwą srebra miedziane płytki umieszczone w oparach jodu pokrywają się jodkiem srebra. Ów pod wpływem światła daje w camera obscura blade „reprodukcje”. Pomysł był dobry, jednak wynalazca nie umiał zrobić nic, by obrazy nie były tak blade. Pewnego dnia taką zużytą płytkę włożył do szafki z chemikaliami, by w najbliższym czasie ją zmyć. Jakież było jego zdziwienie, kiedy po kilku dniach obraz na niej był wyraźny i ostry. Pan Daguerre wiedział już, że któraś z substancji chemicznych schowanych w szafce miała na to wpływ. Ale która? Wszak cała szafa była pełna najróżniejszych specyfików! By odnaleźć właściwą substancję co dnia coś z szafki wyciągał, ale...gdy wyjął już wszystko obrazki nadal ciemniały w czarodziejskim pomieszczeniu! Badacz operujący szkiełkiem i okiem nie poddał się i przejrzał pustą szafę ponownie. Co odnalazł? Drobinki rtęci po stłuczonym termometrze! Okazało się, że opary rtęci doskonale utrwalają fotografie. Pierwszy publiczny występ nowego urządzenia, które na cześć wynalazcy nazwano dagerotypem, miał miejsce 19 sierpnia 1839 r. Francuska Akademia Nauk przyznała mu medal i honorarium, a dagerotypy za zgodą autora zaczął produkować Alfons Giroux, i już we wrześniu można było je kupić. Szał na fotografowanie ogarnął zarówno Stary, jak i Nowy Kontynent. Jednak, jak to często bywa z nowościami – aparat miał pewien minus: śmiertelnie groźna i trująca dla wszystkiego co żywe rtęć była przecież potrzebna przy wywoływaniu! Iluż amatorów zachorowało, postradało zmysły, zmarło – tego nikt nie wie. Dopiero później odkryto, że rtęć można zastąpić roztworem soli kuchennej, ale początki były, krótko mówiąc, zabójcze.
Pierwszy aparat fotograficzny, ciągle oczywiście unowocześniany, dał możliwość poznawania nowych miejsc. Wraz z podróżnikami, można było „na własne oczy” zobaczyć to, co widzieli i oni. Pierwszym, który przywiózł takie pamiątki był Francis Frith, a jego fotografie ukazywały Egipt, Jerozolimę, Synaj. Najwyżej jako pierwszy wdrapał się z aparatem August Bisson, który zrobił zdjęcie z Mont Blanc. A trzeba pamiętać, że fotografowanie wówczas nie przypominało dzisiejszego pstrykania. Pomimo że sprzęt był ciężki, że było go wiele, bo zdjęcia należało w miarę szybko wywoływać, czarna skrzynka na długich trzech nogach budziła ogromne zainteresowanie. Zakłady fotograficzne pojawiały się w każdym większym mieście. Wyjście do fotografa było w końcu XIX w. wielkim wydarzeniem. Wymagało, oprócz odpowiedniej kreacji, dużej cierpliwości. Te dawne pracownie fotograficzne posiadały specjalne tła fotograficzne, malowane nieraz przez artystów tej miary co np. Wojciech Gerson, posiadały też pozera – osobę, która zajmowała się odpowiednim ujęciem fotografowanych. Wbrew pozorom pozer nie tylko sprawiał pozory,             że pracuje. Dla młodych pań tłem były wierzby płaczące, łabędzie i sierp księżyca, panowie opierali się o tekturowe kolumny, małżeństwa „lądowały” na wyspie pod palmą, zaś dzieci kładziono na skórę misia. Zdjęcia poza zakładem nie należały do częstych (wystarczy zerknąć na polski film Urwisy z Doliny Młynów) i łatwych. Pierwszym migawkowym aparatem fotograficznym, takim, który i laik potrafił obsłużyć, był amerykański Kodak Nr 1, wyprodukowany przez George’a Eastmana.  Hasło pamiętające 1888 r.: „Ty naciskasz guzik, reszta należy do nas!”, jest jakże aktualne i dziś. Po wypstrykaniu filmu oddawało się do firmy cały aparat, a odbierało się go wraz z wywołanymi zdjęciami. Co ciekawe, historia nazwy Kodak jest wyjątkowo banalna – Eastman stwierdził, że będzie to słowo łatwe do wymówienia w wielu językach, a że słusznie wróżył fotografowaniu świetlaną przyszłość, Kodak jest znany (i dobrze wymawiany) na całym świecie. Dziś aparaty fotograficzne posiadają możliwości, o których nie śniło się twórcom dagerotypów i pierwszych prototypów. A że charakterystyczny dźwięk pstrykania cieszy ucho niejednego fotografa, wiedzą o tym nie tylko pstrykowianie z wiersza Ludwika Jerzego Kerna, chociaż: „Każdy pstrykowian / Latem / W Polskę wyrusza gdzieś z aparatem. / Można ich spotkać na każdym kroku, / Pstrykają w frontu, / Pstrykają z boku. / Błonę przekręcą / I znów od nowa / Pstryk – pstryk pstrykają, / Bo są z Pstrykowa”.
  

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki