Kobiety o swoją urodę troszczyły się od zawsze, nie zawsze pozostając w zgodzie ze zdrowym rozsądkiem.
Trucizna dla urody
Starożytne Rzymianki zakraplały do oczu wyciąg z owocu wilczej jagody, silną truciznę powodującą rozszerzenie źrenic, ale również i ślepotę, napady szału i halucynacje. Kobiety okresu rokoko nosiły fryzury ważące kilkanaście kilogramów, czesane raz w miesiącu, a myte raz do roku. We włosach dam lęgły się wówczas nie tylko wszy, ale nawet myszy.
Wiktoriańskie elegantki dążyły do tego, by ich cera była biała, a usta czerwone. Wybielająco działał arsen, nazywany nawet maską młodości, bo przy okazji likwidował zmarszczki. Arsen był silnie toksyczny, podobnie jak używany również do wybielania tlenek ołowiu, który kumulował się w organizmie, powodując anemię czy paraliże stawów. Wymarzoną czerwień ust pomagał osiągnąć trujący siarczek rtęci.
Figury kobiet przez wieki modelowały gorsety: uciskające narządy wewnętrzne, prowadzące do omdleń i krwotoków, utrudniające poruszanie się. Po latach ich noszenia kobieta nie mogła już z nich zrezygnować – osłabione mięśnie nie były w stanie utrzymać ciała w pionie.
Wszystko to działo się w czasach, kiedy kobiety, z braku innych możliwości, swoje wysiłki kierowały całkowicie ku temu, żeby pięknie leżeć i pachnieć. O urodę zabiegano za wszelką cenę, bo była jedyną dostępną drogą do zaimponowania innym.
Wyścig kobiet o piękno trwał do czasów pierwszych emancypantek, kiedy to kobiety mogły już nie tylko samodzielnie myśleć, ale i zabierać głos. Sufrażystki udowodniły światu, że kobieta w ślicznie uczesanej i upudrowanej głowie nosi również mózg. Wydawało się, że od tego momentu może być już tylko lepiej: że kobiety, zyskawszy głos, nie zmarnują go. Wydawało się, że nie rezygnując ze starań o urodę, bardziej niż swego piękna bronić będą swojego zdania.
Szafiarka
Moda i ubranie są sposobem komunikowania się z otoczeniem. Do kościoła nie wypada przychodzić z odsłoniętymi ramionami i inaczej słucha się mężczyzny w garniturze niż mężczyzny w dresie. Problem rodzi się, gdy ubranie staje się celem samym w sobie i osią, wokół której kręci się świat. Czy to możliwe? Wystarczy zajrzeć do internetu na tak zwane blogi modowe.
Blogi modowe w Polsce powstały w 2007 r. Pierwszą blogerką była Joanna Borowska, tłumaczka z Krakowa. Borowska, w blogosferze i poza nią funkcjonująca jako„Ryfka”, nazwała swojego bloga „Szafą Sztywniary” i ukuła pojęcie szafiarki. Ryfka w pierwszym wpisie tłumaczyła, że blog ma być jej kroniką modowych zdobyczy i eksperymentów, bo „jako sztywniara uwielbia mieć wszystko zarchiwizowane”. Radziła, jak przeszukiwać lumpeksy, z upodobaniem nosiła „obciachowe swetry”, kapelusze, spodnie z szelkami czy śpiochy dla dorosłych. Wszystko na jej blogu odbywało się i nadal odbywa się bez samouwielbienia czy zadęcia: jedno czy dwa zdjęcia, komentarz i dyskusja z czytelnikami – z czasem zresztą coraz bardziej odbiegająca od świata mody. Nietrudno zauważyć, że blogowanie jest tylko niewielkim wycinkiem świata pani Joanny.
Torebka i sława
Po Ryfce blogi modowe zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Kilka najbardziej zauważalnych blogerek zaczęło pojawiać się w mediach, chwaliły się zarobkami i brylowały na tzw. ściankach. Z czasem jakość została zastąpiona przez ilość: dziewczyny zorientowały się, że blog może być świetnym sposobem na życie. Profity są nie do pogardzenia: firmy wiedzą już, że blogi niosą ze sobą duży potencjał reklamowy, chętnie nawiązują współpracę z blogerkami, przekazując im darmowe ubrania czy inne produkty do testów. Nic więc dziwnego, że prowadzenie bloga wydaje się prostym sposobem na życie: pokażę sukienkę, będę sławna, zarobię.
Oprócz profesjonalnie prowadzonych blogów modowych, wypełnionych rzeczowymi felietonami, blogosfera systematycznie zapełnia się więc zupełnie przeciętnymi dziewczynami, które chcą tylko jednego: pochwalić się nowymi butami i dzięki temu stać się sławną. Sfotografować się z drogą torebką i dzięki temu być podziwianą.
Blogi prezentujące sposoby na tanie i oryginalne ubieranie lub będące rzeczywistą inspiracją są już w zdecydowanej mniejszości. Dziś, często nieletnie, dziewczyny każdego dnia ubierają się z myślą o nowym wpisie na blogu. Wymyślają miejsce na kolejną sesję zdjęciową, pilnują, żeby nie włożyć dwa razy tego samego swetra, dziękują za pozytywne i dyskutują z negatywnymi komentarzami. Pytają swoje czytelniczki o to, co sądzą o kolorze ich paznokci i czy aby na pewno dobrze dobrały pierścionek. „Czy te buty skracają mi nogi?”, „Czy ta sukienka nie wygląda tanio?”, „Szminka nie pasuje do stylizacji”, „Nie jest źle, ale szalik psuje wszystko”, „Te rajstopki i szpilki zupełnie do siebie nie pasują!” – to wszystko są prawdziwe dramaty tysięcy młodych dziewczyn! Zakupy i ubrania stają się centralnym wydarzeniem dnia.
Filozoficzne pytania
„Kochani, pomóżcie mi wybrać! Która rzecz będzie bardziej do mnie pasować?”, czytelnicy pomagają, mówią, że czerwona sukienka będzie lepsza niż zielone spodnie. „Fantastyczna dostawa, upolowałam spodnie, czaję się jeszcze na dwie bluzeczki!” – cóż za emocje, czytelniczki z zapartym tchem czekają na finał polowania.
„Satysfakcja, gdy sami spełniamy swoje marzenia, jest wielka, ale gdy ktoś najbliższy spełnia je dla nas, jest tym bardziej zadowalająca”. Piękny wstęp. Jakież to marzenie może spełnić bliska osoba? „Spodnie z Topshopu, o których marzyłam od 2 lat, a na które zawsze szkoda mi było pieniędzy, dostałam od mojego R. w prezencie. Wspaniały prezent, wspaniałe uczucie!”. Pyta filozof, odpowiada krawcowa.
Przeglądając modowe blogi, czasem lepiej nie pytać: co oznacza dziwna poza, dlaczego ktoś zdecydował się wyjść na ulicę bez spodni i dlaczego inny włożył bieliznę tak ciasną, że świat może oglądać jego szczegóły anatomiczne. Napędzone sukcesem innych, te dziewczyny wierzą, że oto sukienką za 1 zł, kupioną na wyprzedaży w lumpeksie, wyznaczą nowe trendy w modzie. Wkładają ubrania dziurawe i brudne, niezależnie od własnej urody. Wierzą, że są cudne i marnują czas: bo przecież mogłyby być świetne na zupełnie innej płaszczyźnie, gdyby tylko nie dały się omamić równie łatwemu, co głupiemu sposobowi na tak zwany sukces.
Amatorzy na świeczniku
Mamy dziś do czynienia z kultem amatora. Amatorszczyzna przestała być wstydem. Subiektywne poczucie bycia ekspertem urasta do rangi obiektywnej prawdy, którą świat ma obowiązek uszanować. Nie jest ważne, jakie człowiek ma kompetencje: ważne jest, na kogo sam się wykreuje. Czczone amatorki z talentem do zakupów czują się kompetentne do wydawania ocen na każdy temat: organizacji ślubów, aranżacji wnętrz, muzyki, polityki. Zaniedbana dziewczyna z brudnymi piętami i pogniecionymi ubraniami z chińskich sklepów orzeka na swoim blogu, że oscarowe suknie znanych projektantów były nudne.
Na szczycie listy najbardziej wpływowych Polek lądują modelki. Aktorki znane są nie z ról, a z operacji powiększania biustów. Eksperci mają mniejsze przebicie w publicznej debacie, zwłaszcza jeśli niezbyt korzystnie prezentują się w telewizji. Zawsze przecież znajdzie się ktoś znany z tego, że jest znany i chętnie zabierze głos. Bracia Mroczkowie ekspertami od kredytów we frankach? Dlaczego nie. Michał Wiśniewski jako ekspert od służby zdrowia? To też już widzieliśmy w telewizji.
Kukiełka to sztuczny twór, ładny, ale niemający nic do powiedzenia. Wielu dziś marzy o tym, żeby być takimi kukiełkami, bo to zdaje się im być przepustką do kariery. Widzą tak zwany sukces blogerek. Widzą tak zwany sukces celebrytów. Chcą być jak oni. To zjawisko rozlewa się na całą naszą rzeczywistość, również na świat kultury czy polityki. Kreujemy swój wizerunek, zamiast po prostu być coraz lepszymi i coraz mądrzejszymi ludźmi.
Kobiety o urodę dbały od zawsze, choć często z braku innych możliwości. Dziś można dużo więcej: czytać, uczyć się, podróżować, poznawać świat, można odkryć swoją pasję i być świetnym w swoim świecie. Można też przysłonić sobie świat kilkoma szmatami i krzyczeć o swoim geniuszu, przekonując, że głupota i próżność to cnoty. Wydmuszki jednak szybko pękają – z pustej kreacji pozbawionej osobistego rozwoju nie pozostanie nic.