– Pierwsze co zrobiłam, to wybrałam się do spowiedzi generalnej. Na wszelki wypadek. Mąż zawiózł mnie do Czernej, do Matki Bożej Szkaplerznej. To była niesamowita spowiedź. Ks. Marcin zapytał mnie, czy nie chcę przyjąć szkaplerza. Oczywiście, że chciałam! Dostałam medalik, wymieniliśmy numery i odjechałam. Będąc już w drodze, żaliłam się mężowi, że nie poprosiłam księdza o Mszę św. w mojej intencji. Chwilę potem odebrałam SMS: „Siostro, będę za ciebie sprawował Mszę św. przed Matką Bożą Szkaplerzną”. To był pierwszy cud, jakiego doświadczyłam podczas choroby – opowiada rozmówczyni. – A właściwie drugi – prostuje. – Pierwszym była spowiedź z całego życia.
Odrobinka Pana Jezusa
Kogo mogłam, prosiłam o modlitwę i o Mszę św. w mojej intencji. Odprawiono ich łącznie 36, jedna podczas nawiedzenia naszej parafii przez obraz Jezu ufam Tobie. Ks. proboszcz Marian Rapacz przypomniał sobie, że będzie obecny bp Ryś, który nie ma jeszcze intencji.
„On odprawi za ciebie” – powiedział i tak się stało.
Przed operacją leżałam na sali z pięcioma paniami i opowiedziałam im o spowiedzi. A wspominam o tym dlatego, że gdy obudziłam się po dwóch dniach, zobaczyłam nad łóżkiem księdza, który coś do mnie mówił, ale nie słyszałam co. Dopiero po chwili dotarły do mnie głosy koleżanek z sali: „Tak, tak, przyjmuje Komunię!” I wtedy ksiądz podał mi do ust maleńką odrobinkę Hostii. Przyjęłam ją i zatopiłam się w błogiej modlitwie. Myślałam wtedy: „Panie Jezu, dotąd to ja biegałam do Ciebie, a teraz Ty przychodzisz do mnie”.
Przed lustrem płakałam
Po operacji, kiedy leżałam w szpitalu, mąż codziennie czytał mi Pismo Święte. Miałam też przyjaciółkę Beatkę z Odnowy w Duchu Świętym, która namaszczała mnie olejami, modliła się nade mną i szybko wracałam do siebie. Po kilku dniach dostałam pierwszy posiłek – ryż na wodzie. Zdawało mi się wtedy, że w życiu nic smaczniejszego nie jadłam! Codziennie przyjmowałam Komunię św. – już w całości. Odwiedzała mnie przyjaciółka Małgosia z mamą Bronisławą, która także modliła się i powtarzała: „Będzie dobrze”.
Po operacji musiałam nosić cewnik, z którym wypisali mnie do domu. Pamiętam, że kiedy w tamtym okresie patrzyłam w lustro, to płakałam, tak strasznie wyglądałam. Na szczęście miałam dobry apetyt. Budziłam się głodna o czwartej rano i wtedy mąż, pełen poświęcenia chodził gotować mi grysik. I tak wracały mi siły. Po wyjęciu cewnika okazało się, że mam wodonercze, czekała mnie kolejna operacja i cewnik wewnętrzny. To wiązało się z bólem każdego dnia, bo nosisz w sobie ciało obce, które uwiera i nie da się do tego przyzwyczaić. Była także potrzebna chemia. Wtedy na sali spotkałam panią Marysię, która podtrzymywała mnie na duchu, żartując, że powinnam się cieszyć, bo dużo wygodniejsze jest życie bez włosów.
Zeszyt
I przyszedł taki czas, że zaczęłam godzić się z odejściem. Mąż to dostrzegł i pewnego dnia pochylił się nad moim łóżkiem, mówiąc: – Myślisz, że ja tu sam zostanę!? To mną wstrząsnęło i wróciła wola życia. Pierwszą chemię przeżyłam źle, ale później było lepiej. Modliłam się o swoje zdrowie do Matki Bożej Gidelskiej, do św. Charbela, Beatka poradziła mi, bym ofiarowała cierpienie za grzeszników. Zrozumiałam, że ma rację. A ona dodała, żeby modlić się także za tych, którzy modlą się za mnie. Wtedy założyłam zeszyt, w który wpisałam i wciąż wpisuję osoby, za które modlę się Koronką do Miłosierdzia Bożego.
Pojechałam wreszcie na wyjęcie cewnika, ale okazało się, że może być dalej potrzebny. Wtedy słyszałam już o Mszach św. o uzdrowienie. Pierwszy raz udałam się na taką do o. Witko po miesiącu modlitwy Litanią do Aniołów Stróżów, którą odkryłam. Na Mszy św. usłyszałam: „Jest tu pierwszy raz osoba, która odkryła niedawno modlitwę do Aniołów Stróżów. To jest miłe Panu Bogu i trzeba to rozszerzać”. Wiedziałam, że to było do mnie. Kiedy tam jesteś, to wiesz, kiedy kapłan mający charyzmat poznania mówi o tobie.
Gdy pojechałam kolejny raz bolało mnie kolano, tak że nie mogłam uklęknąć. Bałam się, że to przerzut. I usłyszałam: „Jest tu osoba, która nie może uklęknąć, choć chce. Ból kolana to nic wielkiego, on przejdzie”. Płakałam ze wzruszenia. Mój mąż w żartach pytał potem, czy naprawdę myślę, że byłam jedyną osobą w kościele, którą bolało kolano. A ja odpowiedziałam, że nie wiem czy jedyną, ale wiem, że te słowa były do mnie.
Przecież ci mówiłam!
Przed założeniem kolejnego cewnika, którego bardzo nie chciałam ze względu na ból, znów byłam na Mszy św. o uzdrowienie. Kapłan nic do mnie nie powiedział, ale nagle poczułam dziwne mrowienie i ciepło w podbrzuszu, jakby delikatne muśnięcie watką. Popatrzyłam czy nikt mnie nie dotyka. Nikt. Opowiedziałam to Beatce, a ona wykrzyknęła: „Jesteś zdrowa, nie musisz nawet iść do lekarza!”. Ale poszłam, potrzebowałam to sprawdzić. Lekarz, robiąc badanie, stwierdził, że lewa nerka jest w porządku (to oczywiste, zawsze była), ale gdy przeszedł do drugiej nie powiedział nic tylko wrócił do pierwszej. I znów, a ja wtedy pomyślałam: „Mów doktorze, że jestem zdrowa, ja to wiem, tylko mi potwierdź” – śmieje się, opowiadając pani Bernarda. I on potwierdził: „Jest pani zdrowa, żegnam”. A ja na to, że dziękuję, to chciałam usłyszeć i wyszłam, żeby od razu zadzwonić do Beatki. „Przecież Ci mówiłam!” – śmiała się do słuchawki. „Teraz musisz o tym uzdrowieniu opowiadać”. Nie wiedziałam ani komu, ani gdzie… Rozpoczęłam więc od rodziców, zastanawiając się, czy mi uwierzą. A oni powiedzieli tylko: „Wiemy o tym, Pan Bóg tak właśnie działa. Ucieszyłam się. Mam wspaniałych rodziców!
Znów łysa głowa
Po tych radościach przyszedł czas nawrotu choroby. Nie mogłam swobodnie oddychać. Zrobiłam tomografię, wyszła źle, ale mieliśmy już zaplanowany urlop. Nie powiedziałam więc mężowi ani dzieciom, że po wakacjach znów idę na chemioterapię. Nie chciałam psuć im czasu odpoczynku, a wszystko to oddawałam Panu Bogu. Przypomniałam sobie wtedy, że napisałam kiedyś Jezusowi Miłosiernemu „Ja Tobie zaufałam”. Skoro zaufałam, to trzeba się tego trzymać. Poprosiłam ks. Marcina z Czernej o modlitwę, a on odpowiedział, żebym się schroniła pod płaszcz Maryi, i że będzie dobrze. I znów sześć chemii, znów łysa głowa. I znów czułam modlitwę ludzi.
W czasie choroby trzy razy przyjęłam sakrament chorych, który nie jest sakramentem na śmierć, ale na życie. Wiedziałam, że nawrót jest próbą wiary dla mnie i mojej rodziny. Byłam też na spotkaniu modlitewnym Odnowy w Pychowicach, tam doświadczyłam spoczynku w Duchu Świętym, tam dowiedziałam się, że za chorobę także należy dziękować i tam po raz pierwszy to zrobiłam. Dlaczego? Bo naprawdę dostrzegam w moim życiu niezwykłe dobrodziejstwo tego doświadczenia. Dziś jestem zupełnie inną osobą, o Panu Bogu i Jego miłości mogłabym mówić non stop. Na nowo poznałam własnych rodziców i ludzi, którzy w biedzie okazali się moimi przyjaciółmi. Między innymi Małgosia Łappo, która towarzyszyła mi na każdym kroku. Nieustannie były ze mną także, jak je nazywam, moje „ziemskie anioły”, czyli Beatka, Marta i Terenia, przy wszystkich dwunastu chemiach towarzyszyły mi też Krysia, Beatka, Małgosia, Bronia, Ewcia, Dorotka i Ziuteczka. Marzenka modliła się na różańcu z Radiem Maryja. Pani Władzia z synem, ks. Wiesławem, dodawali mi otuchy: „Głowa do góry, modlimy się!”.
Dziś wiem, że moje życie jest zależne od Pana Boga, zmieniła się moja modlitwa. Do tej pory była litanią życzeń: niech to, niech tamto… A gdzie tu miejsce na „kocham Cię Jezu”? Dziś jest odwrotnie. Czuję się bardzo kochana przez Jezusa i wciąż Mu powtarzam, że i ja Go kocham.
Podziękowania
Z całego serca dziękuję mamie, tacie i Eli za nowennę pompejańską. Bratu za modlitwę oraz wsparcie finansowe, kuzynce Marylce za winko i modlitwę do Matki Bożej Gidelskiej, moim synom: Maciejowi i Sylwestrowi za pomoc w domowych obowiązkach i modlitwach. Mężowi Andrzejowi za to, że o moje zdrowie prosił całe niebo, za grysik o czwartej rano i za bieganie do Łagiewnik do naszego Ojca Świętego. Pani dr Wiatrak za to, że leczy chemią i miłością. Koleżankom i wszystkim tym, którzy modlili się za mnie, dzwonili wysyłali SMS-y oraz wspierali mnie duchowo.