3160 kilometrów, 30 dni, nie licząc odpoczynków, z czego 220 godzin czystej jazdy. Wszystko to na rowerze i z bagażem. Oto tekst z serii „U progu jesieni wspominamy wakacje”.
To była dość spontaniczna decyzja. Pewnego dnia postanowił, że chce poszukać Boga, chce Go doświadczyć i mieć czas, by pomyśleć nad swoim życiem. Stwierdził, że samotna rowerowa wyprawa dookoła Polski będzie ku temu najlepszą okazją. Jak postanowił, tak zrobił. A zaczęło się dokładnie 28 czerwca 2014 r.
Eugeniusz Michalski w trasę wyruszył z Krakowa, kierując się na Kalwarię Zebrzydowską, potem na Żywiec. Do roweru miał przytwierdzone sakwy oraz mały wózek na bagaże z tyłu. W nim namiot, śpiwór, ciepłe ubrania, jedzenie i picie. W wózku była także butla gazowa, by móc robić sobie ciepłą herbatę lub w razie potrzeby coś zagotować. Wiedział już trochę, czego może się spodziewać po takiej wyprawie, ponieważ dwa lata wcześniej dotarł na rowerze nad morze i z powrotem. Przejechał wtedy 1400 km. Teraz przyszedł czas na większe wyzwanie. Oto opowieść pana Eugeniusza.
Pierwsza noc pod lasem
Pierwszy nocleg miałem koło Żywca. Była to wyjątkowa noc, ze względu na dwie sprawy. Po pierwsze, namiot rozbiłem pod lasem, z dala od cywilizacji, a po drugie, była to moja pierwsza noc samotnie spędzana w namiocie. Nie powiem, żeby było przyjemnie. Śniło mi się wtedy, że przebiegały tam po mnie dziki i niedźwiedzie. Na szczęście doczekałem do rana, a potem było już tylko lepiej.
Później podążałem w kierunku Wisły. Posługiwałem się mapą na bieżąco, bo nie planowałem szczegółowo trasy wcześniej. Noclegów także. Spontanicznie decydowałem, gdzie pojadę i co chcę zobaczyć. Całą drogę i wszystko, co mnie spotykało, powierzałem Bogu.
Z latarką w ustach
Na którymś z postojów podszedł do mnie biedak. Po krótkiej rozmowie kupiłem mu coś do jedzenia, bardzo się ucieszył. Pomyślałem, że dobrze jest komuś pomagać, i pomodliłem się o więcej takich możliwości. Jeszcze tego samego pewna starsza kobieta również poprosiła mnie o jedzenie. Wtedy zaśmiałem się, mówiąc Panu Bogu w duchu, żeby jednak nie przesadzał, bo przecież wszystkich nie wykarmię.
Pojechałem dalej: kolejno Wisła, Cieszyn. Stamtąd odbiłem na Wałbrzych, na zaproszenie kolegi, by obejrzeć konie. Pracuję z nimi od lat i nigdy nie przepuszczam takiej okazji. W Wałbrzychu jest też najstarsza stajnia w Polsce, którą oczywiście obejrzałem. Odwiedziłem także zamek. To był czas miłego odpoczynku.
Następnym etapem wędrówki była Zielona Góra i Jelenia Góra. Tam spotkałem kilku kolarzy ze Śląska. Nawiązaliśmy rozmowę, byli grupą AA i też okrążali Polskę. Przejechaliśmy razem pięćdziesiąt kilometrów. Potem odłączyłem się i podążałem sam wzdłuż granicy polsko-niemieckiej.
Na jednym z noclegów przeżyłem pewną przygodę. Spałem smacznie pod lasem, kiedy obudził mnie obficie padający deszcz. A ponieważ namiot mój był przemakający, szybko zerwałem się (była trzecia w nocy) i zacząłem się pakować. Kiedy jednak wychyliłem głowę na zewnątrz, obsiadły mnie komary. Takiej ich chmary nie widziałem nigdy wcześniej! Mimo że niczym niechronione miałem tylko ręce i twarz, nie mogłem się opędzić. Zwykle składanie namiotu i pakowanie zajmowało mi około pół godziny, wtedy byłem gotowy w dziesięć minut. Nie przeszkodził mi tym nawet fakt, że było ciemno i jedyne światło dawała mi latarka, którą trzymałem w ustach.
Kiedy dojechałem do Słubna, byłem przemoczony do suchej nitki. Tam musiałem wynająć na dwa dni jakiś pokój, żeby się wysuszyć. W tym czasie zrobiłem sobie też jednodniową wycieczkę do Frankfurtu.
Nie byli to ludzie…
Jechałem dalej wzdłuż granicy. Złapałem gumę. Na szczęście w przednim kole. Znów straciłem trochę czasu. Na północy poruszałem się wzdłuż wybrzeża. Gdańsk ominąłem bokiem, potem Ełk, Frombork, tam odwiedziłem katedrę. I dalej na wschód.
Pewnego dnia, kiedy robiło się już późno, postanowiłem wynająć pokój w okolicy w pewnym hoteliku, ale się nie udało. Musiałem więc ruszyć dalej. Dotarłem do biednej okolicy, a było już późno i nie mogłem jechać dalej. Zapytałem jakiegoś mężczyznę, czy nie użyczyłby mi – jeśli oczywiście ma możliwość – choćby małej przestrzeni podwórka, bym mógł rozbić namiot na jedną noc. Powiedział, że tak. Byłem więc uratowany! Zaprowadził mnie na miejsce i za chwilę przyszedł z wódką, proponując wspólne rozmowy o życiu.
Rano ruszyłem dalej na wschód. Kolejny nocleg znów trafił mi się pod lasem. W ciemności zastanawiały mnie dziwne głosy dochodzące z zewnątrz. Nie byli to ludzie, nie były to krowy ani dziki… Spróbowałem jednak o tym nie myśleć i nawet nie wiem, kiedy zasnąłem. Rano obudził mnie głos mężczyzny: „Halo! Jest tam kto?!”. Wyszedłem, a on mi mówi: „Co pan tu robi?! Nie wie pan, że tu wilki nocą podchodzą!?”. Od tamtej pory postanowiłem już nie spać pod lasem.
Dziesięć kilometrów prowadziłem rower
Podczas kolejnego odcinka podróży usłyszałem wyraźnie, że coś dzieje się z moim rowerem. Nie zwróciłbym na to uwagi, gdyby nie fakt, że strzelanie w rowerze się nasilało. Zatrzymałem rower i okazało się, że część szprych wydostała się z rafki i zaczęła haczyć o co popadło. Niestety, koło było do wymiany. Musiałem prowadzić rower. Kiedy spytałem kogoś, jak daleko do najbliższego miasta, powiedziano mi, że dwa kilometry. Mój licznik wskazał jednak, że dwa kilometry dawno minęły, a miasta jak nie było, tak nie ma. Potem trzy, pięć, osiem. Dopiero po dziesięciu kilometrach dotarłem do miasta. Tam jednak w dwóch kolejnych sklepach rowerowych nie mieli potrzebnego sprzętu i nie potrafili mi pomóc. W trzecim sklepie zapytałem o mechanika, a młody chłopak powiedział, że zjawi się za kilka godzin. Potrzebowałem pomocy natychmiast, nie mogłem tak długo czekać. Chłopak zaproponował, że mogę sam wymienić to koło na kartonie z boku. Cóż było robić. Zacząłem się mocować z kołem i okazało się, że ono jednak nie pasuje. Po zamontowaniu nie dało się dopiąć wózka ani juk. Odkręciłem i oddałem, zostając znów z niczym. Musiałem znaleźć nocleg i następnego dnia jechać do większego miasta po nowe koło.
Pustostan, burza i sianokosy
W pobliżu Sanoka spotkałem mężczyznę, który także objeżdżał rowerem Polskę. Realizował piąty, ostatni etap. Zapytałem więc, od kiedy jedzie, a on, że piąty rok. Zaśmiałem się wtedy, że w takim razie chyba pieszo, i to spacerkiem, okrąża Polskę. Okazało się, że ze względu na brak urlopu podzielił sobie tę podróż na pięć lat i pięć etapów.
W tamtych okolicach także nie miałem gdzie nocować. Dojechałem na koniec wsi i w ostatnim domu zapytałem, czy nie mogę się gdzieś rozbić. Mężczyzna powiedział, że kawałek dalej budują dom, stoi jako pustostan i tam można przenocować. Kiedy wszedłem do środka, zrobiło się jakoś nieswojo. Na podłodze było więcej butelek niż wolnego miejsca. Ale udało mi się przeczekać tam noc.
Tak mniej więcej wyglądała ta podróż. Po drodze złapała mnie jeszcze jedna ogromna burza, uczestniczyłem w święcie słowacko-polskim na granicy i pomagałem w sianokosach mieszkańcom Gładyszowa. Wyprawę chciałem zakończyć w Zakopanem, ale był to czas wielkich ulew i burz, które nawiedziły południe. Pozrywało mosty, poniszczyło drogi i dlatego zrezygnowałem z tego ostatniego odcinka. Tym samym po półtora miesiącu cały i zdrowy znów znalazłem się w Krakowie.
– Powiedziałeś, że wyruszyłeś w tę podróż, by przemyśleć wiele spraw i znaleźć Boga. Czy udało ci się zrealizować te cele? – Zdecydowanie tak. Rower zmienia człowieka.