Logo Przewdonik Katolicki

Dziurawy raport o in vitro

Tomasz P. Terlikowski
Fot.

Sukces został odtrąbiony, liberalne media są zadowolone, zarobiły i to sporo kliniki zapłodnienia pozaustrojowego, ale pytania wciąż zostają. A jest ich po roku obowiązywania refundacji in vitro nawet więcej niż wcześniej.

Rok obowiązywania refundacji procedury zapłodnienia pozaustrojowego z naszych podatków stał się okazją do opublikowania przez Ministerstwo Zdrowia raportu podsumowującego rządowy program. Tyle że dokument ten trudno uznać za realne sprawozdanie z tego, co się wydarzyło. Jest to raczej laurka na cześć in vitro, która pomija kluczowe dane, tak by Polacy nie dowiedzieli się niczego o realnych ludzkich kosztach tego procederu, a pozostałe przedstawia tak, żebyśmy nie dowiedzieli się, ile to wszystko naprawdę kosztuje. 

 

Czego się dowiedzieliśmy?

Ale żeby nie zaczynać od narzekania, warto przyjrzeć się konkretnym informacjom. W ramach refundowanej procedury in vitro udało się uzyskać – by posłużyć się językiem rządu – 2559 ciąż (z czego większość jeszcze w trakcie trwania, bowiem urodziło się – jak dotąd – 214 dzieci). Biorąc pod uwagę, że do programu zakwalifikowanych zostało 8685 par – dane te oznaczają, że sukcesem zakończyła się mniej więcej jedna trzecia procedur. Pozostałe pary pozostały – przynajmniej jak dotąd – bezdzietne. Wszystko to razem kosztowało zaś 72,4 mln zł.

Te trzy dane pozwalają jednak już ustalić, ile „kosztowało” podatników jedno dziecko z in vitro. Otóż statystycznie jedna ciąża (bo trudno powiedzieć, czy jedno urodzone dziecko, bo tej danej akurat nie mamy) kosztowało podatników 28 tys. zł. A mówimy, i warto o tym pamiętać, wyłącznie o kosztach jego poczęcia. Wszystkie te pieniądze – szczególnie, że środki farmakologiczne konieczne do procedury zapłodnienia pozaustrojowego zaczęły być finansowane dopiero kilkanaście dni temu – trafiają do klinik in vitro, dla których jest to czysty biznes. Oczywiście pieniądze docierają do nich nie tylko wówczas, gdy procedura zakończy się sukcesem, ale także wówczas, gdy dziecko nie zostanie poczęte i nie uda się go implantować. Co jeszcze bardziej pokazuje, jak wielkim i opłacalnym biznesem jest in vitro.

Warto mieć też świadomość, że nie są to bynajmniej wszystkie koszty związane z tą procedurą, którą pokrywać musi państwo. Sprawa dziecka ze szpitala bielańskiego, którego nie chciał zabić prof. Bogdan Chazan, przypominała przecież ostatnio, że dzieci z procedury o wiele częściej rodzą się chore, a ciąża o wiele częściej jest „problemowa”. Za to wszystko – nawet jeśli procedura in vitro była prowadzona za pieniądze samych zainteresowanych – także płacimy my, podatnicy. Ile? Trudno to nawet zliczyć, bowiem w dokumentacji medycznej nie musi być wzmianki o metodzie poczęcia, a nikt nie zbiera danych na takie tematy. W efekcie, realne koszty procedury in vitro dla podatników mogą być o wiele wyższe.

 

Czego wciąż nie wiemy?

Ale o wiele istotniejsze od tego, co wiemy, a co dotyczy finansów, jest to, czego Ministerstwo Zdrowia nie powiedziało, a co dotyczy kwestii o wiele istotniejszych niż kasa. Chodzi mianowicie o to, ile dzieci trzeba było poświęcić dla narodzin 214 i doprowadzenia do powstania 2559 ciąż. Eksperci ministerialni, a być może same kliniki, nie ujawnili bowiem przede wszystkim, ile osób zostało poczętych, żeby narodzić się mogły konkretne dzieci, ile z tych osób jest obecnie zamrożonych w butlach w ciekłym azocie, a ile umarło w trakcie procedury.

Z doświadczeń innych krajów, a także wiedzy medycznej wiemy, że liczby te są zastraszające dla każdego normalnego człowieka. W Wielkiej Brytanii – na wniosek jednego z polityków Partii Liberalnej – ujawniono, ile zarodków powołano do istnienia, i ile z nich narodziło się dzieci. Stosunek tych danych był jeden (narodzony) do dwudziestu poczętych. A to oznacza, że jedno poczęte i urodzone z in vitro dziecko „kosztuje” życie dwudziestu innych. Jeśli założyć (a przecież nie ma na to wystarczających dowodów, że wszystkie „ciąże” zakończą się żywymi urodzeniami), to i tak będzie to oznaczać, że „kosztem” sukcesu Ministerstwa Zdrowia i klinik in vitro jest 51 180 dzieci, które zginęły w trakcie procedury albo zostały zamrożone w wielkich lodówkach i tam będą – zawieszone między życiem a śmiercią – czekać na koniec świata, wylanie do zlewu czy awarię prądu.

Brak też danych dotyczących skutków ubocznych całej tej procedury dla poczętych nią dzieci. Nikt nie podaje, ile z ciąż uzyskanych w wyniku in vitro było ciążami trudnymi, jaki był stan zdrowia urodzonych z tej procedury dzieci, i wreszcie jakie skutki uboczne miały one dla kobiet, które poddały się tej procedurze. A przecież, jeśli Ministerstwo Zdrowia tak bardzo chciało pokazać pełny raport o tym, na co przeznaczane są nasze pieniądze, to dane takie powinny się w dokumentacji znaleźć. Tak by było uczciwiej i rzetelniej. Jeśli tego nie zrobiono, to zapewne dlatego, że wiedziano, że to mogłoby zburzyć obraz wspaniałej metody in vitro.

 

Uprzedmiotowienie dzieci

Ale są też liczne skutki społeczne, jakie przynosi ze sobą refundacja procedury in vitro i jej propagowanie w mediach. Doskonale ukazała je sprawa prof. Chazana, a konkretnie dziecka, którego nie zgodził się on zabić. Wystarczy prześledzić doniesienia medialne na jego temat, by zobaczyć, jak invitrowcy i zwolennicy zapłodnienia pozaustrojowego traktują poczęte przez siebie dzieci. Dopóki są one zdrowe i dobrze się rozwijają są dziećmi, dzidziusiami, sukcesem, ale gdy okazuje się – a tak było z małym Jasiem – że dziecko jest jednak chore, wówczas zaczyna się o nim mówić jako o płodzie z ogromnymi wadami, który trzeba usunąć, bo jego narodziny przeszkodzą w odpowiednio szybkim rozpoczęciu nowej procedury in vitro. Trudno nie dostrzec w tym języku, ale też w tej argumentacji skrajnego uprzedmiotowienia człowieka. Dziecko staje się wyłącznie produktem, przedmiotem, za który rodzice zapłacili, i który ma być zgodny z zamówieniem. A skoro nikt nie chce mieć dziecka chorego, oznacza to, że takie dziecko jest niezgodne z zamówieniem i można je zlikwidować. I niestety dokładnie taka argumentacja stosowana była w trakcie debaty na temat zabicia małego człowieka ze szpitala bielańskiego.

Takie myślenie okazało się dramatyczne także dla rodziców tego dziecka (i jest takie dla wielu innych par, które mają dzieci z in vitro). Eugenika i przedmiotowe traktowanie człowieka przez przemysł in vitro uniemożliwiły bowiem rodzicom Jana – pani Agnieszce i panu Jackowi – realnie pokochać swoje dziecko i wykorzystać czas, jaki był dany im i ich dziecku. Doskonale widać ten problem w wywiadzie, jakiego udzielili oni tygodnikowi „Wprost”. W rozmowie tej rodzice przekonują, że największą krzywdą, jaką im wyrządzono było to, że nie pozwolono im na aborcję dziecka. Tyle że to nie jest prawda, a z wywiadu wynika zupełnie co innego. Otóż główną krzywdą, jaką im wyrządzono – a jedną z jego przyczyn jest właśnie uprzedmiotowienie dzieci w procedurze in vitro – jest to, że nagonka na ich własnego syna, na Jana sprawiła, że nie byli oni w stanie spokojnie go pokochać i pożegnać się z nim. Lekarze bowiem nastawili ich na to dziecko tak, jakby było ono tylko zlepkiem wad rozwojowych, a nie żywym człowiekiem, którego trzeba otoczyć miłością i wziąć od niego tak wiele jak tylko można miłości. Dziesięć dni to dużo, ale nic nie wskazuje na to, by ten czas został wystarczająco wykorzystany.

Nie chcę oczywiście kwestionować faktu dramatu, jakim są narodziny chorego dziecka. Mam świadomość cierpienia rodziców, ale mam wrażenie, że byłoby ono mniejsze, gdyby lekarze i eugenicy zamiast uświadamiać im, jak bardzo uszkodzone jest ich dziecko, i jak bardzo powinno być zabite, uświadomili im, że te dwa tygodnie są im dane jako dar, a ich dziecko nie jest przede wszystkim „drastycznym wypadkiem”, błędem w procedurze in vitro, ale człowiekiem. Rodzic, a jest na to wiele dowodów i wiele przykładów, potrafi nawet w najbardziej dotkniętym cierpieniem dziecku, najbardziej okaleczonym człowieku zobaczyć piękno i dobro. Ale aborterzy i aborcjoniści odebrali państwu Jackowi i Agnieszce taką możliwość. Uniemożliwili im spokojne pożegnanie się z dzieckiem i możliwość nacieszenia się godzinami, jakie zostały im dane. A zamiast tego wszczepili w nich poczucie krzywdy płynące z tego, że w ogóle to dziecko zobaczyli, choć przecież mogli je abortować.

 

I nie ma co ukrywać, że to eugeniczne myślenie jest wspierane przez propagowanie za publiczne pieniądze in vitro. Ale o tym w raporcie nie przeczytamy. Nie miał on być bowiem realnym sprawozdaniem z wydawania publicznych pieniędzy, ale laurką na rzecz kontrowersyjnej moralnie procedury. 

Komentarze

Zostaw wiadomość

Komentarze - Facebook

Ta strona używa cookies. Korzystając ze strony, wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki