Polska polityka taśmami stoi. Nagrywanie rozmówców stało się modne od czasu afery Rywina, gdy redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” Adam Michnik zarejestrował swoją pogawędkę ze znanym producentem filmowym, co w ostateczności przyczyniło się do wyborczej klęski lewicy w 2005 r.
Taśma za taśmą
Potem mieliśmy słynne spotkanie posłanki Samoobrony Renaty i Adama Lipińskiego, prawej ręki Jarosława Kaczyńskiego. Urosło ono nieomal do rangi „korupcyjnego skandalu stulecia”, choć tak naprawdę nie różniło się niczym od politycznych negocjacji między koalicjantami w najbardziej cywilizowanych państwach świata – zazwyczaj nie są one zbyt estetyczne.
Były też osławione taśmy Aleksandra Gudzowatego, na których biznesmen nagrywał swoich gości i które miały wywrócić do góry nogami całą polską scenę polityczną. Nie wywróciły, bo nikt ich do tej pory nie odnalazł, a jedyna, która wypłynęła na powierzchnię – z zapisaną rozmową między Gudzowatym a byłym premierem Józefem Oleksym – przeszła do historii wyłącznie w formie anegdoty o „krojeniu bez” przez panią prezydentową Kwaśniewską.
Później usłyszeliśmy głośny zapis „cmentarnej” rozmowy posła Zbigniewa Chlebowskiego i przedsiębiorcy Ryszarda Sobiesiaka. Afera hazardowa zachwiała rządem Donalda Tuska, choć po personalnej czystce premier odzyskał kontrolę nad sytuacją i uratował Platformę Obywatelską przed katastrofą.
Wreszcie „taśmy Serafina”, które ujawniły skalę nepotyzmu w PSL i po raz kolejny zagroziły stabilności rządzącej koalicji.
Teraz mamy kolejną aferę taśmową – w dolnośląskiej Platformie Obywatelskiej. W trakcie odbywających się w Karpaczu wyborów przewodniczącego regionu niektórzy delegaci proponowali innym intratne posady za oddanie głosu na jednego z kandydatów – europosła Jacka Protasiewicza, który stanął do walki z żelaznym faworytem, wiceprzewodniczącym partii i odwiecznym rywalem Tuska, Grzegorzem Schetyną. Kiedy ten niespodziewanie przegrał, nagle media „dotarły” do nagrań owych dziwnych dialogów. Sam Schetyna zarzeka się, że w sprawie nie maczał palców („Jestem ofiarą tej sytuacji, bo jeśli prawdą jest, że jakieś głosy zostały przeniesione, to ja na tym straciłem”). Trudno jednak w to uwierzyć. Można się było spodziewać, że marginalizowany przez Tuska Schetyna prędzej czy później uderzy. Doznał sromotnej, upokarzającej porażki, stanął przed perspektywą końca kariery politycznej, więc zaczął kąsać, niczym osaczone, pokiereszowane przez myśliwego zwierzę.
Wewnątrzna wojna
Prawdopodobnie Platforma weszła w ostatnią fazę personalnej bitwy między dwiema frakcjami. Schetyna był ostatnim politykiem, który stanowił realne zagrożenie dla Tuska. Przed wyborami szefa PO to właśnie on był uznawany za jedynego poważnego kontrakandydata, mimo iż największe zainteresowanie mediów wzbudzał Jarosław Gowin. Niemniej Schetyna nie zdecydował się na start w wyborach – doszedł do wniosku, że jego szanse na zwycięstwo i tak są nikłe, wolał więc uniknąć upokorzenia. Chciał poczekać i przystąpić do ofensywy w bardziej dogodnym momencie, gdy notowania Tuska wśród wyborców (i tak już niskie) spadną jeszcze bardziej. Ale Schetyna „dogodnego momentu” się nie doczekał, za to upokorzenie i tak go spotkało.
Wojna Schetyny z Tuskiem nie była nigdy tajemnicą. Od dłuższego czasu wielu obserwatorów spodziewało się także, iż prędzej czy później Schetyna użyje „atomowego arsenału” w postaci jakiegoś bulwersującego przecieku lub – właśnie – kompromitujących taśm. Jednak obecna afera uderza nie tyle w samego Tuska, ile w całą Platformę. A ten scenariusz może być dla premiera jeszcze gorszy. Będzie bowiem musiał poradzić sobie z otwartą wojną frakcyjną wewnątrz ugrupowania, powolnym rozpadem i gniciem partii, które może nabrać przyspieszenia wraz ze spadkiem popularności PO w sondażach.
Dla wizerunku Platformy dolnośląska potyczka między Schetyną a Protasiewiczem to wyjątkowo bolesny cios. Gdy we wrześniu 2006 r. TVN ujawniła nagrania rozmów Renaty Beger z Adamem Lipińskim, liderzy Platformy zatrzęśli się z oburzenia: Donald Tusk zażądał wówczas dymisji rządu Jarosława Kaczyńskiego i samorozwiązania Sejmu. Teraz okazało się, że także Platforma, która po aferach z Chlebowskim i z Beatą Sawicką, miała się „oczyścić” z wszelkich podejrzeń korupcyjnych, wcale nie pozbyła się problemu.
To zresztą pierwsza w historii III RP afera taśmowa, w której w tak wyraźny sposób doszło do korupcji czysto politycznej: złożono mianowicie obietnicę uzyskania dobrze płatnej pracy w zamian za oddanie głosu na konkretnego kandydata w wyborach. Takie zachowania przypominają raczej standardy południowoamerykańskie, gdzie do podobnych przypadków dochodziło w ostatnich kilku dekadach nagminnie. Co gorsza, także tłumaczenia najważniejszych polityków Platformy wydają się zgoła dziwne: jeśli winą obarcza się zarówno nagrywanych, jak i tych, którzy nagrywali (wszystkich bohaterów tej historii zawieszono w prawach członkach PO), to znaczy, że partyjna wierchuszka chyba nie do końca zrozumiała, co się wydarzyło. Nie dojdzie także do powtórki wyborów na Dolnym Śląsku czy rozwiązania struktur partyjnych, co postulował poseł PO i były wiceminister zdrowia Jakub Szulc. „Bardzo gorąca atmosfera wokół wyborów na Dolnym Śląsku miała taki efekt, jaki miała” – mówił w TVN24 poseł PO Andrzej Halicki, notabene uważany za stronnika Schetyny. „Młodzi ludzie, bo to dwóch młodych posłów brało udział w tym procederze, zaczęło się nadmiernie szantażować, wprowadzać w pułapki. To musi mieć swój finał partyjny (...). Postanowiliśmy, że w tej sprawie dochodzimy do konsensusu, czyli takiego rozwiązania, które mogłoby być zaakceptowane przez wszystkich”.
Przekleństwo czy zbawienie
Główni protagoniści afery – Norbert Wojnarowski i Michał Jaros – którzy proponowali swoim rozmówcom m.in. posady w spółkach grupy KGHM, są jednocześnie posłami do Sejmu. Szef klubu parlamentarnego PO Rafał Grupiński proponował, aby zawiesić ich także w prawach członków klubu. Gdyby sąd partyjny podjął decyzję o wyrzuceniu ich z Platformy, rząd PO–PSL straciłby w Sejmie większość. „Jeśli sytuacja w Platformie zostanie tak rozhuśtana, że rząd zamiast dalej zajmować się i koncentrować na Polsce, będzie musiał się zajmować sytuacją wewnątrz partii, to naturalną konsekwencją są wcześniejsze wybory” – zapowiedział rzecznik rządu Paweł Graś. Co ciekawe, w podobnym tonie wypowiadał się na początku września Donald Tusk, gdy ważyły się losy Jarosława Gowina, a Platformie groziła dezercja grupy posłów konserwatywnych. „Nie mam parcia, że muszę być premierem” – mówił premier w rozmowie z Piotrem Kraśko w TVP Info. „Gdyby się okazało, że z jakichś powodów nie ma większości w tym parlamencie, alternatywą są raczej wcześniejsze wybory niż próba dosztukowania większości za wszelką cenę”.
Widać więc, że Platforma rozważa przyspieszenie wyborów bardzo poważnie – nie jest to wyłącznie straszak, mający na celu zdyscyplinowanie własnych szeregów. Tusk wie, że im bardziej PiS będzie się oddalał od reszty „peletonu”, tym większe szanse będzie miała partia Jarosława Kaczyńskiego na zdobycie w Sejmie większości absolutnej, albowiem obowiązująca w Polsce ordynacja daje zwycięzcom wyborów spory bonus. Taki scenariusz się spełni, jeżeli przewaga PiS nad Platformą sięgnie kilkunastu punktów procentowych. Gdyby jednak wybory odbyły się wczesną wiosną przyszłego roku, PO miałaby szansę na utrzymanie władzy w nowej koalicji – tym razem z SLD.
Tusk wie, że żywot obecnego sojuszu PO–PSL się wyczerpał. Obie partie nie mają już pomysłu na nowe otwarcie, nie wiedzą, czym poderwać wyborców, nie mają w zanadrzu żadnej ciekawej propozycji legislacyjnej. Dla Tuska obecna afera taśmowa może być przekleństwem, ale także zbawieniem. Jeśli oczywiście premier, korzystając z tego pretekstu, zwoła przyspieszone wybory i w ich wyniku pozostanie u władzy.
Jeśli jednak zostanie od niej odsunięty, będzie to oznaczało spóźniony triumf Grzegorza Schetyny.